sobota, 4 grudnia 2010

Bagno

Ponad pół roku minęło od ostatniego startu w setce. I szczerze to brakowało mi bardzo całej tej otoczki z tym związanej. Rajdy są super, ale do setek mam duży sentyment. Wesołą ekipą w składzie Paweł, Zenek, Marek, czworonóg Misza i ja zmierzamy w piątkowe popołudnie do Mińska Mazowieckiego, gdzie mieści się baza Nawigatora. Na dworze lekki mróz, ale nie pada, śniegu tak po kostki. Na początek czeka Bno, najpierw po mieście, a następnie po krzakach.
 fot. www.nawigator.net.pl
Pierwsza okazja do zmoczenia pojawia się już na bno, punkt jest na skarpie, a skarpa oczywiście nie po tej stronie po której ja jestem. No i żeby było ciekawej to jest jeszcze powalone drzewo, które aż kusi żeby po nim przejść. Z uwagi, że na nie chciało mi się szukać innej drogi, to siadam okrakiem na drzewo i przesuwam się w stronę punktu. Tym razem udało się na sucho. Swoją droga to ciekawe zjawisko, że na początku to się uważa, żeby do wody nie wpaść, butów nie przemoczyć, bo zimno, kalafiory i w ogóle, a jak już się przemoczy buty to już nie ma znaczenia, że trzeba przejść przez wodę.Trasa na początku jest szybka, nawigacja idzie bez problemu. Martwi trochę duża ilość wody na polach, co wymusi później korektę trasy, bo w kilku miejscach chciałem trochę ściąć. W okolicy PK5 spotykam innych napieraczy, chwilę szukamy punktu, ale nie tracimy zbyt wiele. Następne kilometry przemierzamy w czwórkę, robi się coraz zimniej, dlatego nie trzeba nikogo specjalnie namawiać do biegu. Pierwsze 50 km robię w 8 godzin, dobrze jak pierwszy start po takiej przerwie. Gdzieś tam przeszło mi przez myśl, że może by zmieścić się poniżej 17 godzin. Ale, żeby nie było tak lekko, to organizator przygotował odcinek kajakowy na etapie pieszym. Rzecz się działa wokół PK 11. Z późniejszych rozmów wynikało, że nie było możliwości dotarcia do punktu suchą stopą. Na punkt napieramy wzdłuż granicy lasu, liczymy się, że będzie mokro, ale to najkrótsza droga. Kilka razy udało się wpaść do wody, tak po łydki. Dobrze, że już p świcie, to temperatura się trochę podniosła i nie jest tak zimno. Podbijamy punkt i najkrótszą drogą, czyli przez podmokła łąkę ruszamy dalej. Po drodze zaliczam wodę po kolana, teraz to już się robi zimno. Dobrze, że później można trochę pobiegać. Kolejne punkty bez historii, idziemy, skręcamy i jest punkt. Ciekawiej zaczyna się robić na drugim Bno. Teren mocno podmokły, w zasadzie to jedno wielkie bagno, do tego mapa nie do końca zgodna z rzeczywistością. No i punkty typu "ujście rowu ze zbiornika", jak dla mnie to pół tego lasu jest zbiornikiem. Dotarcie do dwóch punktów wymaga kolejnej kąpieli, chociaż teraz to już wszystko jedno. Całe szczęście, że bno wypada za widoku, bo tym, którzy będą w tej wodzie brodzić po nocy to współczuję. Zostało już kilkanaście km do mety. Sił brakuje, ale mimo to spore odcinki udaje się przebiec, chociaż kalafiory na stopach dają już mocno znać o sobie. Po 18.20 h docieramy w trójkę na metę Edek, Paweł i ja. Jesteśmy na 5 miejscu. Przed startem czas i miejsce wziąłbym w ciemno. Brakowało mi w końcówce mocy, ale 2 dobrze przepracowane miesiące nie poszły na marne. Czas nieco gorszy, niż z RDS, a warunki były trudniejsze. Ci więcej poza kalafiorami to nic mnie nie boli, a zwłaszcza kolano, o które trochę się obawiałem. Paweł z Zenkiem mieli przyjemność zaliczyć bno po zmroku i lekko nie było, ale całą trasę zrobili. Marek z Miszą zaliczyli na swojej trasie prawie wszystkie punkty. Poniżej mój przebieg.

Bardzo potrzebowałem takiego startu, widzę teraz na czym stoję i wiem nad czym popracować, żeby było lepiej. Kontynuując chwalipięctwo kilka dni przed Nawigatorem poprawiłem życiówkę na 10km, od dziś jest to 42.27, biegłem po dużym obiedzie :) na wiosnę atak na 40 minut. Ale póki co korzystam z uroków miłościwie panującej zimy i gonię na biegówkach.



wtorek, 16 listopada 2010

Beskidzkie błota

Gezno, jedna z najprzyjemniejszych imprez w roku, dwa dni w pięknych okolicznościach bardzo dobrze nam znanego Beskidu Żywieckiego, w okolicy Rycerzowej, piękna słoneczna pogoda, jakby to była wiosna, a nie połowa listopada, wieczorny grill z piwem, no i oczywiście last but not least wymagająca terenowo i nawigacyjnie trasa, oto przepis na udany weekend.
Tak wyglądaliśmy przed startem
 fot. Piotr Silniewicz

Kilka migawek z trasy:
błoto - zdecydowanie było tego pod dostatkiem, miejscami buty chciały w nim zostać, tak im było dobrze, plus był taki, że przynajmniej miękko się lądowało
stokówka w rejonie Praszywki Małej - takiej autostrady w środku gór to się nie spodziewaliśmy, szeroko, twardo, równo, nawet Kubica swoim bolidem mógłby tam przejechać, wiosną koniecznie muszę się tam wybrać z rowerem.
ambona - nie po raz pierwszy ten element krajobrazu przyprawia nas o ból głowy, łatwy punkt, który było z daleka widać, a mimo to wchodzimy nie w tą drogę co trzeba i robimy wielkie koło w poszukiwaniu punktu, co więcej po drodze znajdujemy 2 inne ambony. Ten błąd i starta czasu z tym związana spowodowały niezaliczenie 2 PK na pierwszym, co przełożyło się na kiepską pozycję po pierwszym etapie.
Velky Kopec - najfajniejszy punkt na całej imprezie. Jak zobaczyłem tę górę z przeciwległego zbocza to aż mnie zatkało. Najpierw 250 m w pionie na dystansie niespełna 1,5 km , a następnie prawie pionowa droga w dół, dla takich chwil warto startować.
Dolina potoku Urwisko - jak dla mnie najbardziej malownicze miejsce podczas Gezna. Strome zbocza, piękny jesienny las, ech chciało by się na chwilę przystanąć i podziwiać.

Kolejna udana jak zwykle impreza Compassu, z której częściowo możemy być zadowoleni. Pierwszy dzień kiepsko nawigacyjnie, dwa spore błędy spowodowały, że wylądowaliśmy gdzieś w środku stawki. Drugi dzień dużo lepszy ( nie wiem o co chodzi, ale podczas dwu dniowych zawodów zawsze drugi dzień jest lepszy ) obyło się bez błędów, jeden wariant nie był najszczęśliwszy, ale poza tym było dobrze. Zresztą udało nam się dzięki temu sporo awansować w klasyfikacji.

czwartek, 21 października 2010

już za kilka chwil...

startuje trasa Speed podczas Mistrzostw Polski w Adventure Racing. Nie zabraknie tam również naszego zespołu, z tym że w nieco innym składzie. Jako Lech Cube / Funexsports punktualnie o 8 rano wyruszą na ponad 175 km trasę Tomek oraz Konrad Wtulich. Chłopaki nieco po 20 dotarli do bazy w Elblągu i szykują się do startu. A łatwo nie będzie, Na początek krótkie bno po mieście a następnie pomarzną sobie  na 24 km etapie kajakowym, miało być tego dużo więcej, ale chyba organizator postanowił ulżyć na początku cierpieniu zawodników. Ale oczywiście pocierpią gdzie indziej, ot choćby na ponad 60 km treku, który czeka ekipy po kajakach. Później jeszcze rower i spływ na tratwach do mety. A że pogoda zbyt przyjemna nie będzie, to wyzwanie tym większe. W każdym razie trzymamy kciuki za naszą ekipę, za inne zresztą też, tylko może trochę mniej :)
Niestety chłopaki dość szybko zakończyli MPAR. Na początku prowadzili na kajakach, ale później trafili na cofkę, gdzie stracili sporo czasu, podobno jak Mastersi tamtędy płynęli to wody nie brakowało, a tu taka niespodzianka. Także nie biorą już dalej udziału. Szkoda.

poniedziałek, 20 września 2010

spacerek po dolinkach


Jeszcze dobrze nie wypoczęliśmy po Hi Tec, a dokładnie tydzień później ruszamy na trasę IX Ekstremalnego Rajd Orła z bazą w podkrakowskim Zabierzowie. Ostatecznie wybieramy trasę Open, gdzie czeka na nas trekking po Dolinkach Podkrakowskich i pętla na rowerze wzdłuż Wisły. Na starcie, to niespodzianka, pada, to już 3 impreza z rzędu podczas której pada. Punktualnie o 8 rano ruszamy w stronę doliny Kluczwody, gdzie zlokalizowany jest pierwszy punkt. W dolince błotko miejscami po kostki, nie ma sensu specjalnie uważać, żeby nie wpaść w kałużę, bo i tak wszędzie jest mokro. Następnie zaliczmy kolejne punkty obowiązkowej wycieczki turystycznej w tym rejonie: okolice Jaskini Wierzchowskiej, dolinę Kobylańską i Będkowską. Nawigacja raczej prostu, z zresztą ja jestem tu u siebie, więc trasy w tym rejonie nie mają przede mną tajemnic. W dolince Kobylańskiej czekało na nas zadanie specjalne, niestety z powodu deszczu, skały były bardzo śliskie, co spowodowało skrócenie zadania do zjazdów, a szkoda, bo byłoby co tutaj robić. Kolejnym punktem na trasie jest Filar Pokutników w dolinie Będkowskiej. Wejście po poręczówce i 40 m w dół. Fajne to było. Następnie fragment asfaltu do Zabierzowa i ruszamy na rowery. Na początku kierujemy się do Lasku Wolskiego, gdzie czeka na nas krótkie Bno, które zaliczamy bez problemów. Po tym etapie ruszamy wzdłuż Wisły do Czernichowa, a następnie wracamy do Zabierzowa. Trasa rowerowa była szybka, miejscami nudnawa od ilości asfaltów. Zdecydowanie brakowało odcinków MTB, w błocie zabawa byłaby przednia. Po 10 godzinach i 2 minutach zaliczając nieco ponad 100 km meldujemy się na mecie na 1 miejscu w klasie Open. Jakby nie patrzeć to nasza pierwsza wspólna wygrana. Lekki niedosyt, że konkurencja nie dopisała, ale co tam, zwycięstwo to zwycięstwo. W nagrodę otrzymujemy m.in. statuetki orła, które ładnie będą zbierały kurze na półce. IX ERO było fajnym treningiem, dobrze zoorganizowanym w tym roku. A za rok jubileuszowa 10 edycja, organizator zapowiada ciekawą bardzo interesującą imprezę. Swoją drogą mam jakiś sentyment do ERO, w 2008 roku zaliczyłem tu swój debiut w rajdach, a w tym roku pierwszą wygraną.
                                                                      fot. organizator

środa, 8 września 2010

Hi Tec, Hi Tec

Z pewnością długo będziemy pamiętać rozgrywany na początku września w okolicy Bielska Białej rajd spod znak Compassu. Zapowiadało się ciężko, duże przewyższenia, wymagająca nawigacja, a do tego dla mnie to był pierwszy rajd od 4 miesięcy. Zdążyłem już zatęsknić, za krzakami, potokami, zmęczeniem. W sobotnie chłodne przedpołudnie ruszamy na krótki bieg na orientację w masywie Szyndzielni. Etap pokonujemy bez większych nawigacyjnych problemów bardzo spokojnym tempem. Nie ma co szaleć na początku, jeszcze będzie okazja się solidnie zmęczyć.

Następnie na rowerze zmierzamy do Międzybrodzia, gdzie czekają kajaki i rolki. Pierwszy solidny podjazd pod Magurkę weryfikuje moje zapędy co do zaliczenia całej trasy z kompletem punktów, opornie idzie podjazd, ale w końcu wdrapujemy się na grań, nie zawsze tylko przy pomocy nóg. Widoków ładnych nie ma, bo ciężkie deszczowe chmury wiszą nisko, nie zwiastując niczego dobrego. Po chwili zaczyna padać, co więcej nie przestanie aż do końca rajdu - ot takie urozmaicenie, ale przynajmniej się nie kurzy :) Niestety po drodze przytrafia się nam błąd, który będzie nas później sporo kosztował.

Na zjeździe na chwilę się rozdzielamy, co powoduje, że skręcamy nie w tą drogę co trzeba i tracimy sporo czasu na szukanie punktu tam gdzie go nie ma, zupełnie jak u Kubusia Puchatka, im bardziej szukamy tym bardziej go tam nie było. W końcu wracamy na właściwą drogę, znajdujemy PK i ruszamy w dół, Tomek pomknął przodem, ja jakoś nie potrafię się odnaleźć na błotnistych i kamienistych zjazdach.  Boję się cały czas o kolano, a wyrżnąć nie trudno na śliskich kamieniach. W Międzybrodziu czekają nas kajaki, rolki i nas serwis fotograficzny, czyli Malwina z Mateuszem ( efekty ich pracy do obejrzenia w galerii ). Decydujemy, żeby skrócić odcinek kajakowy z 10 do 2 km, w innym razie możemy wypaść poza limit. Wiąże się to oczywiście z karą czasową, ale nie mamy wyjścia, To był niestety skutek wcześniejszej pomyłki. Dodatkowa lejący deszcz i zasyfione jezioro ułatwiają tą decyzję. Przypomina nam się IWW, gdzie zastała nas powódź. Dobrze, że tym razem samochody stoją z daleka od rzeki.

Po krótkich rolkach  ruszamy okrężną drogą w stronę przełęczy Kocierskiej, gdzie czeka na nas zadanie specjalne i przepak. Podjazd na Kocierz też jest niczego sobie, zmoczeni i zmarznięci docieramy do parku linowego. Jednym z elementów ZS była 300 metrowa tyrolka. W oknach restauracji widać twarze ludzi, którzy popijając grzane piwo, o którym od jakiegoś czasu marzę, z pewnym zdziwieniem patrzą na nasze poczynania. Przebieramy się w suche ciuchy, jemy żurek w restauracji i ruszamy dalej. Swoją drogą ciekawe miny mieli ludzie, jak zobaczyli dwóch przemoczonych i dziwnie ubranych gości pałaszujących zupę w tempie karabinu maszynowego. Chyba nie pasowaliśmy do tego świata. Przed nami zimna noc i ok. 30 km trekkingu. Ruszamy w trójkę, razem z Jurkiem, któremu wykruszył się partner. Pada cały czas i robi się coraz zimnej, punkty odnajdujemy bez większych problemów, z uwagi że tempo mamy nie wysokie to decydujemy się krótkie warianty, często poruszamy się na azymut, przedzierając się przez jeżyny i potoki. Mimo to udaje nam się dogonić kilka zespołów. Robi się coraz zimnej, a raczej lodowato, do tego dochodzi jeszcze mgła i ciągle padający deszcz. Posilamy się kabanosami i czekoladą Jurka o smaku caffe latte, były to nieliczne błogie chwile na trasie. Małe rzeczy potrafią cieszyć, to jeden z elementów, które najbardziej cenię w AR. Do ostatniego wszystko idzie bez większych problemów, drobne błędy szybko korygujemy. Został nam ostatni trudny punkt, ilość ścieżek na mapie sugeruje, że w terenie może być ich sporo więcej. Do tego jest już bardzo zimno. Byłem cieplej ubrany niż na Skorpionie dwa lata temu, gdzie było minus 20, a mimo to cały się trzęsę, zresztą nie tylko ja. Chłopakom też nie jest lekko, szukamy godzinę punktu, nieskutecznie niestety po czym decydujemy o odwrocie. Szczęki nam chodzą góra dół,  tak że moglibyśmy bilety w autobusie kasować, próbujemy zmuszać się do biegu ale i tak jest bardzo zimno. Nucę sobie czterech pancernych, na chwilę pomaga zapomnieć o zimnie. Jurek wyjmuje kolejną czekoladę, nawet nie wie jak bardzo mi to pomogło dojść do przepaku. Po 5 rano docieramy zmarznięci na przepak, gdzie kilka zespołów grzeje się w małej budce. Po raz pierwszy w życiu ubieram folię NRC, pijemy ciepłą herbatę, ale nadal trzęsę się jak paralityk. Niektóre ekipy rezygnują inni jeszcze odpoczywają, my po kilkudziesięciu minutach decydujemy się wyjść na rower. Odpuszczamy jeden i przez Wielką Puszczę i Przegibek zmierzamy do Bielska. Zjazd po kamieniach w dół podnosi adrenalinę, nawet robi się ciepło. Co ciekawe zjeżdża mi się o wiele lepiej niż dzień wcześniej. Później, aż do mety czekają nas asfalty. Po 22.46 h kończymy najzimniejszy rajd w naszej karierze. Meldujemy się na 7 miejscu w naszej kategorii, czas niezbyt rewelacyjny, liczba karnych godzin też nie, ale fajnie być na mecie. Z pewnością można było zrobić tą trasę sporo szybciej, zaliczając więcej punktów, ale to nieistotne. Dla mnie ważne jest, że kolano nie boli. A forma będzie za kilka miesięcy.


piątek, 13 sierpnia 2010

Prawdziwa Wyrypa

Czekałem na ten start długo. Trzy miesiące leczenia, rehabilitacji. Obawiałem się tego startu, forma z początku roku poszła w las, ale przede wszystkim miałem nadzieję, że z kolanem będzie wszystko ok. Do bazy docieramy krótko przed 19.00, Zenek rusza na start setki, a my spokojnie udajemy się na pobliski i wtedy jeszcze bardzo ładny rynek w celach konsumpcyjnych. Ruszamy o 21.00, na początek ok. 50 km pieszo, a następnie 100 km rowerem po Górach Izerskich. Trasa nie wydaje się specjalnie trudna, w większości narzucał się jeden wariant, ale przedzierania się na azymut też nie powinno braknąć. Jest mokro, deszcz siąpi do tego dochodzi jeszcze mgła. Na wszystkie punkty trafiamy bez problemu, powiedzmy, że w okolice punkty. Niestety często punkty są poukrywane, co sprowadza się do oglądania każdego drzewa i krzaka - oj nie lubię ja tego :) Idzie mi się całkiem dobrze, całkiem sporo nawet biegniemy. Poza tym, że pod górkę brakuje pary to jest bardzo dobrze.W nocy dodatkowo towarzyszą nam odgłosy miejscowej fauny, a to byczek mruknie, albo inny jelonek.
Ok. 5 rano zaczyna lać i przez następnych kilka godzin się to nie zmienia. Końcówka to przejście wokół malowniczych jezior: Złotnickiego i Leśniańskiego. Trasa trochę monotonna, ciągle góra - dół, ale widoki piękne. Duże wrażenie robią dwie zapory z początku ubiegłego wieku, kawał historii już widziały. Leje coraz mocniej, ostatnie 8 km pokonujemy ciągłym biegiem, zaczyna mi robić zimno. Docieramy do Leśnej, gdzie po ulicach płynie coraz więcej wody. 
Mimo to jest plan, żeby wyjść na rower. Postanawiamy chwilę przeczekać, może przestanie padać. Nie przestaje. Organizator decyduje, że nie puści nas dalej. Nie pozostaje nic innego, jak iść spać. Koło 13 zostaje obudzony, żeby przestawić samochów. Zastanawiam się o co chodzi. Sytuacja na zewnątrz wygląda coraz gorzej. Woda sięga po rant felgi, ale ulicą płynie już wezbrana rzeka. Wody przybywa bardzo szybko. Wraz z orgami i kilkoma osobami, które wróciły z trasy przenosimy rzeczy uczestników piętro wyżej.
Samochodu już nie udało się przestawić. Woda w końcu opada odsłaniając dokonane zniszczenia. Dowiadujemy się, że droga do Lubania jest przejezdna, organizujemy szybko transport, nie ma co siedzieć do rana, bo nie wiadomo co będzie jutro. O północy opuszczamy Leśną.
Impreza, poza zakończeniem, bardzo mi się podobała i chętnie kiedyś wybiorę się w te terenu.


wtorek, 13 lipca 2010

biegania po górach ciąg dalszy

W piękny i bardzo słoneczny weekend lipca w zapierających dech w piersiach okolicznościach przyrody Tomek wziął udział w Maratonie Gór Stołowych. Trasę o długości 42,5 km z ponad 2500 m przewyższeń ukończył z świetnym wynikiem 6.06,55. Taki wynik dał 27 miejsce wśród ponad 130 startujących. Pogoda dopisała, nawet aż za bardzo, bo żar lał się z nieba, jeśli dołożyć jeszcze do tego, że sporo fragmentów pokonywało się biegiem, to zawodnicy nie mieli lekkiego życia, co zresztą widać na impresjach fotograficznych. Wisienką na torcie było pokonanie 665 schodów na szczyt Szczelińca Wielkiego, gdzie ulokowano metę, taki dodatek jakby ktoś nie czuł się za bardzo zmęczony :)
Imprezę organizował m.in. Piotr Hercog z Speleo Salomon, a w ogóle to była to kolejna edycja Salomon Trail Running, cyklu imprez dla miłośników biegania pod górę i w dół. Więcej informacji na temat STR znajduje się tutaj.
Autorką zdjęcia jest Monika Strojny.

 Było gorąco :)

W najbliższym czasie robimy krótką przerwę, ale już na początku września startujemy w Hi Tec Adventure,  imprezie organizowanej przez niezawodną ekipę Compassu. Tegoroczne zmagania rozpoczną się 4 września przy dolnej stacji kolejki na Szyndzielnię. Na zawodników czekają 2 trasy po malowniczych terenach Beskidu Śląskiego i Żywieckiego. Do pokonania będzie ok. 140  km na trasie Masters i 70 km na trasie Classic, pieszo, na rowerze, na rolkach, do tego jeszcze zadania specjalne no i oczywiście nawigacja, która - znając organizatorów będzie wymagająca. Tak więc szykuje się wspaniała zabawa w chyba jednym z ciekawszych terenów do uprawiania AR. Także zgłaszajcie się i trenujcie. Więcej szczegółów można uzyskać klikając w link po prawej stronie.

wtorek, 6 lipca 2010

On - Sight Adventure Race

W pierwszy weekend lipca połowa naszego składu wraz z połową zaprzyjaźnionej ekipy Motyla Noga, wybrała się w rejon Gorzowa Wielkopolskiego, aby wspólnie ponapierać. Z zeznań przedstawionych przez obu sprawców zamieszania wynika, że im się podobało, a zwłaszcza odcinki wodne, zarówno te obowiązkowe jak i te nie koniecznie. Pogoda dopisała i to nawet za bardzo, także w sumie nic dziwnego, że możliwość zanurzenia się w chłodne wody jeziora przyjęte zostało z nieukrywanym entuzjazmem. Chłopakom świetnie poszły nocne rolki, nie co więcej kłopotów przysporzył etap pieszy, ale wynikało to przede wszystkim z  wyboru oryginalnych wariantów dotarcia do punktów zaliczając po drodze możliwie jak największą liczbę krzaków i pokrzyw.

środa, 23 czerwca 2010

Wieści z gór

Nanga Parbat zdobyta! W dni dzisiejszym Artur Hajzer i Robert Szymczak stanęli na liczącym 8126 m szczycie. Gratulacje. Wyprawa się jeszcze nie skończyła, więc jest szansa, że jeszcze parę osób zdobędzie szczyt.
Tomek też był w górach, tylko nieco niższych, na początku czerwca wystartował w Biegu Rzeźnika, który udało się mu wraz z Wojtkiem ukończyć. Wynikiem był raczej rozczarowany, na pewno był dużo poniżej możliwości, a że możliwości są pokazał w ostatni weekend podczas Karkonoskiej Stovki. 100 km pokonał w nieco ponad 17,30 h. Trasa w zdecydowanej większości była asfaltowa z dobrze zaopatrzonymi bufetami, tyle udało mi się dowiedzieć, sam może napisze trochę więcej. W każdym pierwsza setka jest na koncie. Brawo! Chociaż sądząc po zdjęciu to z czasu chyba nie do końca zadowolony :)
Aha, z ciekawostek, w najnowszym wydaniu magazynu NPM ukazał się wywiad z Andrzejem Sochoniem, organizatorem Kieratu - mojej ulubionej setki. Oprócz tego można poczytać jak Piotr Pustelnik zdobywał przez 20 lat Koronę Himalajów. Gratulujemy wytrwałości.

piątek, 28 maja 2010

Plany małe i duże

Nigdy specjalnie nie lubiłem zajmować się planowaniem i pewnie dalej bym tego nie lubił, gdyby nie to, że od jakiegoś miesiąca nudzi mi się okropnie i jak to śpiewał Adam Ziemianin:
"nosi i wodzi mnie
na zatracenie
i na pokuszenie
po całym domu
i po strychu
też mnie nosi"
Chętnie bym coś zaplanował, ponapierał tu i ówdzie, zmęczył się solidnie, a tu się nie da. Nawet kajaka nie mogę zaplanować, bo ciągle leje. Odnośnie kajaka to bardzo ciekawy projekt rozpoczyna niebawem Paweł z z zespołu Motyla Noga. Wraz z kolegą zamierzają spłynąć kajakiem wzdłuż całej zachodniej granicy Polski, co przy ostatnich zawirowaniach wodno - pogodowych będzie nie lada wyzwaniem. W każdym razie trzymam mocno kciuki za powodzenie przedsięwzięcia. Zainteresowanych odsyłam na stronę Motylej Nogi.

Z wody przenosimy się w góry i to te najwyższe, gdzie w wyprawie na liczący 8125 m n.p.m szczyt Nanga Parbat bierze udział mocarz z Teamu 360 - Irek Waluga. Wyprawa odbywa się pod kierownictwem Artura Hajzera, który wraz z Jerzym Kukuczką jako pierwszy zdobył Annapurnę zimą. Też trzymam kciuki.
W góry tylko nieco niższe wybiera Tomek. Wraz z Wojtkiem Kasińskim zmierzą się z czerwonym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk podczas Biegu Rzeźnika. Tym bardziej trzymam kciuki.

A ja dzisiaj przebiegłem całe 3 km, cieszyłem się z tego jak dziecko, które dostało fajny prezent. Dawno bieganiu nie towarzyszyły u mnie takie emocje. Nie to, że się wcześniej z biegania nie cieszyłem, bo sprawiało mi ogromną frajdę, ale teraz to było coś zupełnie innego, jakby na nowo odkryć, jak fajnie jest  biegać. Na razie mnie nic boli, więc chyba fizjoterapia przynosi efekty. Spróbuję w przyszłym tygodniu przebiec więcej. Może do tego czasu mnie nie rozniesie :)

czwartek, 20 maja 2010

Kierat od kuchni

Mgła, błoto, deszcz, nowe trasy po Beskidzie Wyspowym. To wszystko niestety nie było tym razem moim głównym zajęciem na Kieracie. Zastanawiałem się w ogóle czy jest sens jechać, skoro nie mogłem startować. Ale pewne słowa się rzekło, więc trzeba było tego dotrzymać. Wiedziałem, że będzie mną targać w środku i tak było. Kierat, co tu dużo pisać jest dla mnie imprezą szczególną i pewnie zawsze będzie. Pierwszy start w zabawie AR-o podobnej, pierwsza ukończona setka, pierwsze przyjaźnie z trasy, dużo by wymieniać. Do tego pogoda jak dla mnie idealna, nie za ciepło, błotko, już dojeżdżając samochodem ( sama jazda po wąskich drogach dostarczała sporo emocji ) do punktów i obserwując te niesamowite okoliczności przyrody, soczyście zielone lasy, głębokie jary - żal był coraz większy, że mogę tylko stać z boku. Ale znajomych nie brakowało, więc miałem komu kibicować. Całą sobotę spędziłem na pk12 umieszczonym na 85 km w ośrodku pod Ostrą, swoją drogą szkoda że tak fajny ośrodek w tak fajnym miejscu tak niszczeje. 
Na punkcie czekał na uczestników pyszny żurek ( sam zjadłem chyba z 5 porcji ), kawa oraz herbata. Do południa było spokojnie, czasami nawet nudnawo. Od 14 do 20 zaczęło się oblężenie. Nie wiem czy ktokolwiek z nas usiadł w tym czasie chociaż na 5 minut. Roboty było co niemiara, zarówno przy wydawaniu posiłków, jak i przy podbijaniu kart startowych. Szczerze mówiąc wieczorem to cieszyłem się, że już kończymy, nie sądziłem, że obsługa punktu kontrolnego może być tak męcząca. Z drugiej strony dużo satysfakcji sprawiały zmęczone twarze uczestników i fakt, że tak banalną rzeczą, jak kubek herbaty czy talerz zupy można było im sprawić sporo radości. Teraz wiem jak sam wyglądam po 24 godzinach napierania. Z pewnością będę dużo milej spoglądał od tej pory na osoby obsługujące punkty. W każdym razie było bardzo sympatycznie, ale tak naprawdę to ja chcę już startować!!!

wtorek, 4 maja 2010

Niedokończony Adventure

Adventure Trophy, chciałbym napisać, że po 40 godzinach napierania ukończyliśmy tę najstarszą w Polsce imprezę. Niestety, po ledwie dobie od startu i pokonaniu 180 km wycofujemy się. Tak naprawdę tak się musiało stać, naiwnie się łudziłem, że kolano nie będzie protestowało i spokojnie pozwoli przemierzyć całą trasę. Zaczęliśmy, po moim błędzie na bno, prawie z samego końca. Później chwila na rowerze, kapitalny odcinek na rolkach gdzie odrabiamy kilka pozycji, znowu rower, który mimo, że formy nie ma, bo jak ma być po ponad miesiącu roztrenowania, ale i tak idzie dobrze. Przed zmrokiem zaczynamy trekking, fragmenty z mapami do bno bardzo uatrakcyjniły ten odcinek. Tomek mocno napiera, aż miło patrzeć, ja tylko jakoś powoli się wlokę za nim, raz po raz przypinając się do holu. Ale im dalej tym w zasadzie gorzej, każde podejście boli coraz bardziej, o świcie docieramy na tyrolkę przez San, podziwianie wschodu słońca kiedy wisi się na środku rzeki - bezcenne.

Krótki przepak i jako 7 zespół wyruszamy w dalszą część trasy. Miałem nadzieję, że kolano trochę odpocznie, ale niestety po kilkunastu kilometrach problem znowu powraca. Coraz częściej dociera do mnie, że nie ukończymy rajdu, ale póki co odganiam złe myśli. Po drodze wywala nas na godzinę w kosmos, ale jeszcze nic straconego. Końcówka przed kajakami, tu tak naprawdę skończył się rajd, każdy podjazd to katorga, każde zgięcie nogi boli. Zastanawiam się kiedy zakomunikować Tomkowi, że to już koniec, staram się odwlekać ten moment, może ból minie. Niestety nie mija, docieramy nad Solinę i wiemy, że dalej nie pojedziemy, nie jestem w stanie pokonać 60 km w większości pod górę do bazy, o trekingu nie wspominając. Żal jest wielki, tyle wysiłku, przygotowań, a tu taki koniec. Szkoda. Można teraz gdybać, że była szansa na świetny wynik. Tomek był w bardzo dobrej formie, ja się niestety nie popisałem. Może można było wcześniej coś zrobić lepiej, odpuścić całkowicie treningi, może by to pomogło. Nie wiem. Widziałem rano przed odjazdem zmęczone twarze zawodników, którzy dopiero co skończyli. Byli wykończeni, ale jakże chciałbym być wtedy na ich miejscu! Mimo wszystko tegoroczny AT to były najlepsze zawody w jakich brałem udział. Wszystko było świetne, organizacja, baza, trasa, okoliczności przyrody, szkoda tylko że ten ostatni element czyli człowiek się nie dopasował:( Mam nadzieję, że AR jeszcze wróci w tamte strony, bo mamy rachunki do wyrównania w Arłamowie.
                   fot. Piotr Silniewicz

wtorek, 27 kwietnia 2010

Adventure Trophy tuż tuż

Za 2 dni o tej porze będziemy już w drodze na chyba największą przygodę naszych dotychczasowych startów. Jubileuszowa 10 edycja AT odbędzie się w tym roku na Pogórzu Przemyskim, z bazą w dawnym rządowym ośrodku w Arłamowie. W zasadzie to chciałbym już jechać i startować, ale nie czuję jakiegoś specjalnego napięcia, jak to zwykle bywa. Może dlatego, że jadę bez specjalnych oczekiwań, chociaż w zasadzie to mam jedno - ukończyć imprezę, niby nic wielkiego, miesiąc temu napisałbym, że będziemy walczyć o czołowe lokaty, ale wiem, że niestety tak nie będzie. Problemy z kolanem, które zaczęły się od Rajdu Dolnego Sanu trwają nadal, wybrałem się nawet do lekarza, który okazał się większym optymistą od mnie odnośnie stanu mojego kolana, ale niestety dobrze nie jest. W nocy z piątku na sobotę wybrałem się rozprostować kości w Beskid Mały, tylko drobne 50 km, bez biegania. Okoliczności przyrody były piękne, widok nocą na oświetloną dolinę Soły i Kotlinę Oświęcimską - bezcenny, a wschód słońca na Leskowcu - po prostu coś pięknego. Szkoda tylko, że zdrowie nie dopisuje, raz mnie kolano bolało idąc pod górę, raz w dół, a raz wcale. O bieganiu nie ma mowy. Także w dobrych nastrojach na AT nie jadę, ostatni solidny trening odbyłem pod koniec marca, teraz to tylko się rozciągam i ćwiczę na siłowni. W ogóle nastrój ostatnio mam dość kiepski. Szkoda, że te wszystkie problemy wyszły tuż przed najważniejszym startem w tym roku,  nawigacyjnie czuję się coraz lepiej, rower udało się zmodernizować, nic tylko cieszyć się ze startu, ale widocznie tak miało być. Trzeba będzie zacisnąć zęby, patrzeć jak rywale uciekają i robić swoje.

piątek, 16 kwietnia 2010

Lech Cube Team w magazynie Extreme.

Uprzejmie donosimy, że w najnowszym wydaniu magazynu Extreme można poczytać o zmaganiach naszego zespołu podczas Poland Winter Challenge 2010. Kilka egzemplarzy pewnie jeszcze w kioskach zostało, chociaż wykupiliśmy większość nakładu :) Jeśli jednak ktoś ma nie po drodze do kiosku to może na wspomniany temat poczytać sobie tutaj.

Ale to jeszcze nie koniec naszej medialnej obecności, otrzymaliśmy filmik z Odysei Olkuskiej, ekipa Compassu po raz kolejny zorganizowała świetną imprezę, trasa była wymagająca zarówno terenowo jak i nawigacyjnie, chociaż ze względu na bardzo dobrą znajomość terenu niektórym było trochę łatwiej. Szkoda tylko, że  Odyseja odbyła się w cieniu tak wielkiej tragedii. Filmik można obejrzeć tu. 

niedziela, 28 marca 2010

O zimnej wodzie i pociągu którego nie było

Zimnej wody nie brakowało, ale w sumie po Rajdzie Dolnego Sanu można się było tego spodziewać, ale po kolei. RDS był dla mnie spora niewiadomą, zakładałem przed startem, że chcę iść całkowicie sam i jak najwięcej przebiec, tyle ile będę tylko w stanie, tak po prostu zacznę biec od startu i zobaczymy co dalej. W drodze do Ulanowa starałem się jeszcze namówić Kasię na start na setce, ale chyba moje argumenty były za słabe, tak więc punktualnie o 24.00 ruszam sam na trasę. Do pk1 biegnę, po czym zaliczam kilkunastominutową wtopę nawigacyjną, na trasie mojego wariantu stanęło spore rozlewisko przez które nie za bardzo chciałem przełazić. Kręcę się szukając suchego wyjścia co zabiera trochę czasu. W sumie to nie chciałem zmoczyć butów na początku, które i tak zmoczyłem kilka km dalej. Ale to był dopiero przedsmak tego co czekało na nas później. Kolejne punkty przemierzam z dobrymi znajomymi z Motylej Nogi, warianty mamy krótkie, ale za to mokre, dopóki da się przeskakiwać z kempki na kempkę to jeszcze jest nieźle, w pewnym momencie otwiera się przed nami sporych rozmiarów rozlewisko. Zawracać przecież nie będziemy, więc pakujemy się w zimną wodę. Czułem się w tamtej chwili jak małe dziecko, które może bezkarnie wchodzić w każdą kałużę - wrażenia bezcenne :) po jakimś czasie robi się mniej przyjemnie, palce kostnieją, a nie za bardzo jest gdzie je rozgrzać. Tak nam upłynęła noc, po drodze trafiliśmy jeszcze na osobliwy pomnik partyzantów, którzy walczyli w Lasach Janowskich w największej bitwie partyzanckiej II wojny światowej. W okolicy 40 km żegnam chłopaków i dalszą część trasy chce pokonać biegiem. Nie udało się na początku to może uda się teraz. Gdzieś tak do 70 km idzie całkiem dobrze, biegnę 15 minut, maszeruję 5, tempo dobre, powoli myślę, że fajnie byłoby złamać 18 h. Wszystko fajnie, aż do odcinka dla miłośników PKP, po torach kolejowych. Zaczyna mnie boleć kolana, póki co ignoruję bo po torach to kiepsko się biegnie. Po drodze trafiam jeszcze na most kolejowy nad Sanem. Tak chciałem żeby pociąg nadjechał.
Pociągu nie było, więc ruszyłem na 27 km asfaltowe kryterium po Nisku. Staram się podbiegać, ale kolano coraz częściej się buntuje. Droga dłuży mi się bardzo, skracam co się da, chcę jak najszybciej znaleźć się na mecie bo po prostu centralnie mi się nudzi. Co więcej poruszam się po trasie z zeszłego roku, więc wiem co mnie czeka za zakrętem. Śpiewam "Deszcze niespokojne" i inne partyzanckie piosenki, ale nie wiele to pomaga. Końcówkę to nam Hubert zafundował nieciekawą, łażenie w te i we wte. Nuda, nuda, nuda. W końcu zaliczam ostatni pk i zostaje 5 km jakże by inaczej asfaltu do mety. Jest z górki, więc próbuję biec, ale kolano dalej boli. Po 18.09 h zmęczony, ale szczęśliwy zjawiam się na mecie. To moja najszybsza do tej pory setka, więc mogę zameldować wykonanie zadania. W sumie to jestem 7, wygrał po raz kolejny w tym roku Maciek Więcek. Co więcej Kasia kończy na 2 miejscu wśród kobiet na trasie 30 km. Na mecie miła atmosfera, bigos, zupka, co kto woli. RDS to bardzo fajna impreza. Największym atutem jest atmosfera, którą mam nadzieję uda się Hubertowi zachować podczas kolejnych edycji.

środa, 17 marca 2010

Zima zła

Tej pani już dziękujemy, była mroźna i śnieżna jak nigdy i może już wystarczy. Po PWC były ambitne plany, że teraz to głównie rower, rolki, że o kajaku nie wspomnę i co... rower codziennie wyjeżdża z garażu, ale tylko po to żeby 4 kołowy pojazd mógł wyruszyć do pracy zabierając przy okazji kierowcę, chyba jednak nie o taką aktywność mi chodziło.
Ale dość marudzenia, w piątek ruszam ponownie na wschód, tym razem do Ulanowa na kolejną edycję Rajdu Dolnego Sanu. Oczekiwania?? Po PWC znacznie wzrosły, jak złamię 20 godzin to będzie fajnie.
A wiosna i tak przyjdzie, chociaż sądząc po ostatniej aktywności drogowców to już przyszła, takiej ilości remontów, zwłaszcza w pewnym mieście z zamkiem nad rzeką po której spławia się Marek Kamiński, jeszcze nie było. Co do Ekspedycji Wisła to kajak z Markiem Kamińskim dopłynął już do Ciechocinka. Do morza już coraz bliżej.

środa, 10 marca 2010

Dzięki 5 miejscu na trasie Speed podczas Poland Winter Challenge, awansowaliśmy na 7 miejsce w rankingu NZARP. Kto ciekawy więcej szczegółów znajdzie tutaj

wtorek, 9 marca 2010


Poland Winter Challenge, 25-27.02.2010, Rabka Zdrój
Śniegu ubywało z dnia na dzień, a nasz start w Poland Winter Challenge na trasie Speed zbliżał się wielkimi krokami. Zacząłem już marudzić, że czeka nas wiosenny rajd i że inaczej miało być, ale wraz z pierwszymi kilometrami miło się rozczarowałem. A więc zaczęło się, krótko przed 22.00 oficjalne rozpoczęcie, sesja zdjęciowa i punktualnie o 22.00 28 zespołów rusza na krótkie BNO(Bieg na orientację) po parku zdrojowym. Biegniemy na tętno Tomka, spokojnie zaliczając wszystkie punkty.
Nie ma co szarpać na początku, okazja żeby się sponiewierać jeszcze będzie. Kolejne punkty rozmieszczone są w Gorcach: Stare Wierchy, Turbacz, Gorc - nawigacyjnie bardzo prosto. Pogoda wspaniała na nocne włóczenie się po lesie. Lekki mróz i gwiaździste niebo – lepiej nie mogło być.
Ale żeby nie było tak miło to podejście na Turbacz sprawia mi sporo trudności i to wcale nie ze względu że jest pod górę. Powód był dużo bardziej prozaiczny, bardzo doskwierała mi zjedzona kilka godzin wcześniej pizza ( chyba na złość bo specjalnie wziąłem taką bez dodatków żeby mi nic nie było). Było mi niedobrze, brzuch mnie bolał, a wszystko co próbowałem zjeść zaraz zwracałem.
Ledwo zaczęliśmy a już są problemy, zastanawiam się jak będzie dalej, bo dobrze ze mną nie jest.
W końcu dochodzimy do schroniska, zaliczam długi pit stop, w Formule 1 byłoby po zawodach, ale PWC jeszcze trochę potrwa. Dalej na szczęście jest lepiej, humory się poprawiają, organizm już tak nie męczy, więc możemy przyspieszyć. W drodze na Gorc wyprzedzamy sporo ekip, w międzyczasie podziwiając przepiękne widoki na Tatry – niesamowite widoki to jeden z powodów dla których tak lubimy Adventure Racing. Po Gorcu zbiegamy do Rzek, gdzie czekała na nas przygotowana przez organizatorów herbata. Mała rzecz a cieszy. Kolejne punkty przebiegają w podobnej konfiguracji - góra, dół i tak w kółko. Wschód słońca spotyka nas na Kudłoniu - kolejny moment dla którego warto było się tak męczyć. Trasa pomału staje się monotonna, powrót na Turbacz, następnie w dół do Koninek, w górę na Obidowiec, Stare Wierchy i w dół do Rabki. Na tym ostatnim odcinku Tomka dopada kryzys, narzeka na kolana. Próbuję go jakoś zmotywować to szybszego poruszania się, ale średnio mi to wychodzi. Mówił coś nawet, że na przepaku zostaje i że na rower nie chce iść, ale nie dosłyszałem szczegółów :) Po 14.17 h i pokonaniu 70 km w górach plus Bno meldujemy się na przepaku. Jesteśmy na 7 miejscu, a różnice nie są duże. Przebieramy się, pakujemy i chwilę później pędzimy w stronę Lubonia. Czekają na nas 3 duże góry. Na tym etapie wszystko się rozstrzygnie. Kto będzie miał więcej pary w rękach, ten wygra. Podchodzimy niebieskim szlakiem, cały czas ślizgając się po stromych i oblodzonych ścieżkach. Dwa kroki w górę jeden w dół. Jak to dobrze, że zrezygnowałem przed startem z Spd-ów. Pod Luboniem czeka na nas most linowy i poszukiwanie punktów ukrytych w małych grotach. Trochę już czujemy trudy rajdu, ale tempo mamy dobre. Co więcej odrobiliśmy prawie całą stratę do 4 miejsca. Zejście z Lubonia do osobna historia, sakramencko ślisko, co chwilę ktoś się przewraca. Trudno utrzymać się na nogach o rowerze nie wspominając. Sporo sił kosztowało zejście z tej góry i chyba nie tylko nas. Poruszamy się w 4 teamy: dwa młode zespoły funexsports, Czesi z NiCaVIC TeaM i my. W tym towarzystwie spędzimy zresztą kilka najbliższych godzin, na przemian się wyprzedzając. W końcu docieramy do asfaltu. Fajnie wsiąść na siodełko i trochę pokręcić. Kolejny punkt na mapie to Lubomir, do pewnego momentu prowadziła zresztą bardzo fajna droga. Jednak końcówka to powtórka z rozrywki i znowu pchamy rowery.
Idzie nam to dość sprawnie, albo konkurencja trochę osłabła. Decydujemy się zaatakować pod górę co też nam się udaje. Podbijamy punkt w Obserwatorium i ruszamy szybko w dół, przed nami spory asfaltowy kawałek, tak dla chwilowego relaksu przed wisienką na torcie, jaką miał być najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego - Mogielica. Po drodze uzupełniamy jeszcze zapasy picia, bo już dawno nam się skończyło. Wszystko szło fajnie dopóki nie wymyśliłem, na rajdzie bez większej nawigacji, skrótu który wywalił nas w kosmos. Śniegu po kolana albo i lepiej, a my przedzieramy się przez pola w masywie Mogielicy w poszukiwaniu szlaku. Dramat. Jestem wściekły na siebie za taką głupotę, do tego stopnia że nie mam ochoty iść dalej. Próbuję pchać rower, ciągnąć ale nie daję rady, staje się tak ciężki dla mnie jakby ważył z 20 kilo. Na szczęście AR to sport zespołowy. Tomek był w dużo lepszej formie, oddał mi swój lżejszy rower i krok po krok posuwamy się naprzód. W końcu łapiemy szlak i mozolnie podchodzimy pod szczyt. Na górze czeka nas jeszcze zadanie specjalne, wyjście po drabince na wieżę i zjazd po linie. Sympatyczne. Chwilę rozmawiamy z obsługą po czym ruszamy w dół.
Tylko, albo raczej aż 40 km i jesteśmy na mecie. Zaczyna padać, robi się chłodniej i ... zaczynamy zasypiać na rowerach. Na szczęście drogi o 4 w nocy były puste i można było jechać środkiem. Okulary mi zaparowały, oczy się zamykały, wypatrywałem tylko czerwonego światełka roweru Tomka, które wskazywało mi czy mam skręcić w lewo czy w prawo :) Końcówka to ponownie pchanie roweru tuż przed Rabką. Ten fragment organizator przygotował zapewne dla dobicia zawodników, jakby ktoś się wcześniej nie załapał. W Rabce mamy na zakończenie most linowy i kilkaset metrów do mety. Po 32.17 h docieramy do punktu z którego wyruszaliśmy w czwartkowy wieczór. Na mecie czekają zmarznięci sędziowie, dostajemy szampana, robimy pamiątkową fotkę i spokojnym krokiem, zmęczeni, zziębnięci ale zadowoleni, zmierzamy do bazy. Z 28 ekip ukończyło tylko 8. Wygrali Słoweńcy z zespołu Leteci Nomadi, my kończymy na 5 miejscu . Czy z życia można wyciągnąć więcej? Można…


piątek, 5 marca 2010

Startujemy!!!

Niniejszym zespół Lech Cube Team rozpoczyna nowy etap swojej działalności. Od dziś będziemy również napierać w cyberprzestrzeni.
Zapraszamy