piątek, 27 czerwca 2014

Rzeźnik

To był rekordowy Bieg Rzeźnika pod wieloma względami, nowy rekord trasy, rekord Hardcore'a, najwięcej uczestników, najwięcej zespołów poniżej 10 godzin na mecie etc. Ale przede wszystkim było to kilkanaście godzin bardzo fajnego biegania, dawno nie miałem tyle radości z zasuwania po górach. Tym bardziej, że zrobiliśmy z Kamilem, to co zakładaliśmy, chociaż mam trochę niedosyt, bo można było tą trasę ogarnąć jeszcze szybciej, ale następnym razem. Punktualnie o 3.30 ruszamy wraz z całym tłumem z Komańczy w stronę jeziorek Duszatyńskich. Lecimy spokojnie po 4.45 min / km, dzięki temu jest koło nas pusto, czołówka pognała do przodu, a my nie forsujemy tempa i nie biegniemy w tłumie. Wszystko idzie dobrze, dopóki nie popełniamy bardzo bardzo głupiego błędu, widzimy szlak na drzewie i skręcamy w boczną drogę i gnamy mocno pod górę, sęk w tym, że na drzewie była strzałka, której nie zauważyliśmy. Chyba trochę zaspani jesteśmy, bo znamy tą trasę, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób schodzimy z niej. Oj padło wtedy sporo niecenzuralnych słów pod własnym adresem. Tracimy tam kilka minut, ale co gorsza lądujemy w tramwaju uczestników i bardzo mozolnie przesuwamy się do przodu. Dopiero za przełęczą Żebrak robi się trochę luźniej, szkoda że tak zawaliliśmy początek, ale trzeba zapomnieć i robić swoje dalej. Nie gonimy, ale lecimy swoim tempem. Pogoda nam w tym bardzo pomaga, jest chłodno, czasem coś kapie z nieba, nie ma błota, nic tylko napierać. Dookoła nas bukowe lasy spowite we mgle, taka bardziej listopadowa pogoda niż letnia, a ja bardzo lubię biegać listopadową pogodą, chociaż mam nadzieję, że na połoninach zobaczymy trochę więcej. Jest fajnie jak na razie.
fot. Andrzej Brandt
Docieramy do Cisnej, mamy lekkie opóźnienie w stosunku do planu, ale nie ma dramatu. Wbiegamy na przepak przy dźwiękach muzyki Wiewiórki na drzewie, muzyka na biegach to jest to. Na mnie to działa. Uzupełniamy płyny i przed nami długie podejście na Jasło, dłuży się to bardzo, widoków żadnych, wieje trochę nudą, ale koniec końców jesteśmy na górze, jeszcze tylko Okrąglik, Fereczata i będziemy na drodze Mirka, dwa lata temu nie udało mi się jej całej przebiec, tym razem jest o wiele lepiej, trzymamy tempo poniżej 5 min / km, mijamy kilka zespołów i co ważne nie męczymy się zbytnio na tym fragmencie. Przed nami kolejny przepak w Smereku i najfajniejsza część trasy. Po wybiegnięciu z przepaku wpadam w konsternację, widzę gościa we fraku grającego na wiolonczeli! Przecieram oczy ze zdumienia, ale gość jest żywy, do tego gra coś z muzyki klasycznej, abstrakcja totalna, ale bardzo fajne to było i dość niespodziewane. To w przyszłym roku może jakiś kwartet smyczkowy?:) Do mety nieco ponad 20 km, czujemy całkiem ok no i przemieszczamy się zgodnie z rozpiską.
fot. Andrzej Brandt
Na połoninach pomału zaczyna się przejaśniać, udaje nam się wyprzedzić kilka zespołów, mimo że tempo nasze wcale nie jest jakieś mocne, ale widać, że wiele osób jest już mocno dojechanych. Pojawia się też coraz więcej turystów, są życzliwie nastawieni, schodzą z drogi, zachęcają do jeszcze większego wysiłku. Zdobywamy w końcu Smerek, teraz bardzo przyjemny fragment po połoninach w stronę Chatki Puchatka i dalej w dół do Berehów. Kilkaset metrów przed nami widzę kilka kolejnych zespołów, co motywuje nas, żeby nieco zwiększyć tempo, ale nie przychodzi to już tak łatwo. Na zbiegu na ostatni punkt w końcu doganiamy tych, których ścigaliśmy od jakiegoś czasu, podoba mi się ten zbieg, wąsko, korzenie, do tego schodki, wyżywam się tu na całego. Zostaje już połonina Caryńska do pokonania. Było trochę tak jak śpiewała Wiewiórka 'oh Caryńska, coś ty mi krwi napsuła', no nie idzie już tam tak lekko. Liczyłem, że zakręcimy się w okolicach 9.30, ale nie dało rady. W każdym razie łamiemy 10 godzin, robimy kilka minut przerwy, pomidorowa i makaron z oliwkami i cieciorką wchodzą doskonale i ruszamy na trasę Hardcore'a. Więcej przyjemności za tą samą cenę, hm nie wiem, czy to dobre hasło reklamowe, ale chcemy się jeszcze trochę zmęczyć. 
fot. Andrzej Brandt
I tu w zasadzie zaczyna się osobna historia i najpiękniejsze miejsca na trasie. Podejście na Szeroki Wierch jest dość monotonne, ale jak się już wyjdzie na górę, to wynagradza wszystko. Pojawia się słońce, widać jak na dłoni ukraińską część Bieszczad, eh fajnie byłoby się tam wybrać. Zmierzamy wąską ścieżką w stronę Tarnicy, dookoła est bajkowo, mało ludzi, nie musimy się już spinać, po prostu bieganie dla samej frajdy biegania, czego chcieć więcej? Przed nami teraz Halicz i Rozsypaniec, jest cudnie. Zmęczenie już spore, ale w takich okolicznościach przyrody nie zajmuje to naszej uwagi. Aż żal opuszczać połoniny i zbiegać do Wołosatego po resztkach starego asfaltu i drobnych kamieniach, i tak przez jakieś 8 km. Jeśli kiedyś będę robił Główny Szlak Beskidzki, to zacznę od Bieszczad, bo takie coś na koniec, to byłaby masakra. Z dołu możemy podziwiać część trasy, który pokonaliśmy, meta już coraz bliżej. Po 13 godzinach i 24 minutach i prawie 100 km kończymy zabawę na 3 miejscu, dostajemy Rzeźnickie piwo, lubię takie nagrody. Było kapitalnie, zdecydowanie Bieszczady mają coś w sobie. Chyba tam jeszcze wrócę.

niedziela, 15 czerwca 2014

Kierat przez płotki

To już mój siódmy start w Kieracie, jedyna impreza, która co roku jest w moim kalendarzu. Od Kieratu tak naprawdę zaczęła się ta cała zabawa i duży sentyment mam do tej imprezy. Do tego bardzo lubię Beskid Wyspowy i Gorce. Jak jechałem do Limanowej to zastanawiałem się w którą stronę tym razem pójdziemy i chciałem Gorce no i była miła niespodzianka jak dostałem mapę. Skoro trasa mi pasowała to samemu trzeba było się teraz postarać. Plan był taki, żeby przebiec całość z Kamilem, jako trening przed Biegiem Rzeźnika i jak się uda poprawić dotychczasowe rekordy. W piątkowe popołudnie ruszam z sympatycznego parku w Limanowej w stronę Kuklacza, po początkowym zamieszanie ze znalezieniem drogi przez osiedle dalsza droga jest dość prosta, szybko przesuwamy się do przodu i łączymy w czwórkę, oprócz nas jest jeszcze Andrzej Brandt i Marek Bartyzel. Słońce na szczęście już nie grzeje mocno, biegniemy, rozmawiamy, podziwiamy krajobrazy. Pierwszy dylemat pojawia się na drodze przed PK 2, obiegać górę czy się na nią wbić. Zwycięża druga opcja, podejście mocne, ale dość krótkie, do tego z kapitalnymi widokami, przez chwilę nawet Tatry widać. Dalsza droga w zasadzie bez historii, trochę pól, lasów, asfaltów. Jest miło, jeszcze lekko i przyjemnie. Tylko bardzo dużo piję, a punktów z wodą zbyt wiele nie ma i to mnie trochę martwi w perspektywie dalszej części trasy. 

Drobny błąd popełniamy przed PK 4, przypadkowo opuszczamy grzbiet i lądujemy 60 m poniżej punktu. Droga do piątki wiedzie grzbietem, nawigacyjnie jest łatwo, ale pojawiają się niespodziewane przeszkody, najpierw jedno zwalone drzewo, potem kolejne i kolejne, przechodzimy pod, dookoła, nad, ale wybija to trochę z rytmu i spowalnia. Mam złe przeczucia odnośnie tych wiatrołomów, ale o tym za chwilę. Zrobiło się już ciemno i przed nami ciekawy nawigacyjnie fragment, podejście na Lubań, oczywiście prowadzą tam szlaki, ale są one na szczęście wyjątkowo nie po drodze. Plan jest taki, że podążamy ścieżką przy strumieniu tak długo jak będzie istnieć, a potem zobaczymy. Po drodze kończy się jeszcze woda, ale uzupełniamy ją w strumieniu. Fajnie, że mam bidony, bo trwa to wyjątkowo szybko, a do tego dobry uczynek mam odhaczony, bo kolegom też nalałem :) Droga też się nam skończyła, robimy direttissimę Lubania, jest bardzo stromo, nierówno, gorąco, są powalone drzewa, bardzo mocny odcinek, ale też mi się wyjątkowo podoba. Taki fragment ze świata adventure racing. W końcu wdrapujemy się szczyt, Maciek Więcek był 12 minut przed nami, Maciek Dubaj prawię godzinę, on chyba tam wleciał. Dalszy fragment przebiega Głównym Szlakiem Beskidzkim, kojarzę ten fragment z Gorce Maraton, więc liczę, że będzie się można nieco rozpędzić. Rzeczywistość weryfikuje nasze plany, szlak jest zawalony połamanymi drzewami i to nie, że jedno leży, tylko z dziesięć w jednym miejscu, potem chwila przerwy i znowu to samo. Masakra, bardzo wolno ten fragment pokonujemy i mnóstwo sił to kosztuje. Dość powiedzieć, że 10 km odcinek prowadzący w większości w dół pokonujemy w niecałe 1.45 h! 
 
Jesteśmy na półmetku po siedmiu i pół godziny od startu, szczerze to liczyłem, że będzie szybciej, ale warunki terenowe niespodziewanie pokrzyżowały te plany. Uzupełniamy płyny i kierujemy się w stronę Gorca, do następnego wodopoju jest ponad 30 km i bez strumieni po drodze. Noc jest piękna, gwiazdy w górach święcą inaczej niż na nizinach, do tego księżyc też się ładnie zapalił. Uwielbiam te chwile nocą na grani, gdyby tylko jeszcze tak gonić nie trzeba było :P Nawigacyjnie jest łatwo, sił zaczyna już ubywać, a wody to już nie mam, wschód słońca wita nas na Jasieniu, kolejna piękna chwila. Teraz kierunek Mogielica, chociaż tak fajnie już mi się nie biegnie, co innego Andrzej, zaczyna przyspieszać, chwilę się próbuję za nim utrzymać, ale daję sobie spokój, bez wody długo takim tempem nie pociągnę, Kamil i Marek również odpuszczają pogoń. Liczymy tylko, że obsługa na polanie pod Mogielicą będzie miała wodę. Bardzo dłuży mi się ten fragment, kręci mi się w głowie i bardzo chcę się pić. W końcu docieramy na punkt, stąd już tylko 25 km do mety, takie dłuższe wybieganie, tylko sił już mało. Na nasze i pewnie nie tylko nasze szczęście dostajemy trochę wody. Do tego to prowadzącego mamy 38 minut straty, nie to żebym chciał i miał z czego gonić, ale pozytywnie wpływa to na morale. Trawersujemy Mogielicę i zbiegamy do Słopnic, przed nami najmniej przyjemna część trasy, asfalt, asfalt, asfalt, przerywany czasami jakąś polną ścieżką.
Słońce coraz mocniej operuje, cieszę się, że nie będę tutaj za kilka godzin, gdy najmocniej będzie grzało. Wspomniane asfalty dłużą się bardzo, w zasadzie to sytuację mamy dość klarowną, do przodu się już raczej nie przesuniemy, za nami też nikogo nie widać, więc trzeba po prostu skupić się na jak najszybszym skończeniu tej nierównej walki. Trasa w większości prowadzi już z górki, bardziej niż na patrzeniu na mapę koncentruję się na okolicznościach przyrody, fajna nagroda na koniec. Ostatni punkt trochę nas przytrzymał, wybieramy, patrząc teraz, dziwny wariant polegający na chodzeniu po krzakach i pokrzywach i trawersowaniu górki, a można było obiec na około. W końcu podbijamy ostatni punkt, zostało 10 km do mety i mamy godzinę i jedenaście minut, żeby złamać 15 godzin. Asfalty dalej nam towarzyszą, ale nawet biegnie się fajnie, Marek zostaje trochę, ale w sumie to się nie dziwię, skoro tydzień wcześniej przebiegł maraton w nieco ponad 3 godziny, to musiał to kiedyś odczuć. Odliczam już ostatnie kilometry, zakręty, w końcu po 14 godzinach i 48 minut meldujemy się w Limanowej, zajmujemy 5 miejsce, dla Kamila był to pierwszy Kierat, dla mnie kolejny najlepszy, ale coraz trudniej już przychodzi każdy progres, a co ważniejsze sprawdzian przed Rzeźnikiem wypadł świetnie. Jest mocno zmęczony, dużo sił to kosztowało, zwłaszcza pokonywanie powalonych drzew, wydaje mi się, że był to chyba najtrudniejszy z dotychczasowych startów, tym bardziej zasłużyliśmy na piwo, mimo że jest dopiero 9 rano.