poniedziałek, 29 lipca 2013

Bieg 7 szczytów

Mija 32 godzina na trasie, za nami ok 190 km, rozpoczyna się wspinaczka, to chyba dobre słowo tutaj, na Górę Kalwaria, droga krzyżowa dosłownie i w przenośni, oczy same mi się zamykają, czuję że w bardzo małym stopniu kontroluję to co robię, jest bardzo stromo, Kamil idzie parę kroków przed mną, jak ja mu zazdroszczę, że ma kijki i ma się na czym oprzeć. Próbuję zrobić krok do przodu, ale bardziej wychodzi mi bok, tak trochę poruszam się ruchem konika szachowego. Patrzę w górę szukając jakiegokolwiek światła księżyca, co będzie oznaczało, że koniec góry blisko. Niestety poza światłem czołówek ciemno. Podejście ciągnie się w nieskończoność, mijamy jedną stację drogi krzyżowej po drugiej, a końca dalej nie widać. Siadam na chwilę na ziemi, gaszę czołówkę, naciągam buff na uszy, by komary nie gryzły i odpływam na 2-3 minuty, chociaż czuję się jakbym drzemał znacznie dłużej. Powtarzamy to chyba 3 razy i dzięki temu senność na chwilę odchodzi. Ogólnie to czuję się dobrze, tylko powieki mam tak ciężkie, że idąc po górę same się zamykają. Kryzys w końcu przyszedł, bo kiedyś musiał, odchodzi na bok cała rywalizacja, wynik, czy nawet perspektywa mety, nie ma to teraz najmniejszego znaczenia, trzeba zebrać się w sobie i mozolnie krok po kroku wydostać z tego letargu, może za 10, może za 30 minut to przejdzie, ale obecnie to głowa chce coś innego, a ciało w swoją stronę ciągnie. Nucę sobie piosenkę z przygód Franka Dolasa, żeby się czymś na chwilę zająć i zmusić do wysiłku. Po dłuższej chwili zauważam, że zrobiło się płasko, a nawet droga wiedzie lekko w dół, chyba przegapiłem moment, w którym wszedłem na grzbiet, nogi same się rozpędzają, robi się przyjemniej i trochę otrzeźwiałem, nawet jako taką prędkość udaje się rozwinąć, to co kogo teraz gonimy? 
Zanim do tego doszło w czwartkowe po południe wystartował ze Stronia Śląskiego I Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich z główną trasą Biegiem 7 szczytów liczącą 223 km, chociaż jak się później okazało było tego kilkanaście km więcej. Początek spokojnie asfaltem, szybkie wejście na grzbiet przepięknych Gór Bialskich i góra dół góra dół przez kilkadziesiąt kilometrów. Staram się nie spieszyć za bardzo, dystans jest bardzo długi i będzie okazja się jeszcze zmęczyć, chociaż obserwując innych zawodników, którzy biegiem mijają mnie pod górę, to nie jestem przekonany czy o tym wiedzą, no chyba że są tak mocni :) 
fot. Andrzej Brandt
Po jakimś czasie wychodzimy z lasu, gdzie widać niezwykle krwawy zachód słońca, uwielbiam zachody słońca, zwłaszcza w górach. Skoro słońce zakończyło zmianę pojawia się księżyc w otoczeniu setek gwiazd, aż mam wielką ochotę zatrzymać się na dłużej na Śnieżniku, najwyższym punkcie na trasie, i po prostu pogapić się w gwiazdy. Może innym razem, póki co trzeba skupić się na wyszukiwaniu czerwonych wstążek wskazujących trasy, na szczęście oznakowanie trasy jest bardzo dobre, mimo że lubię biegać z mapą, to używam jej obecnie do sprawdzenia gdzie jestem i co czeka za zakrętem. Noc upływa spokojnie, jest chłodno. O świcie pojawiają się mgły w dolinach, a nad nimi niczym wyspy w morzu wyrastają góry. W ogóle trasa jest bardzo widokowa, sporo odkrytych przestrzeni i jeszcze więcej pięknych okoliczności przyrody, to jeden z powodów dla których lubię ultra, widoki naprawdę dużo wynagradzają. 
fot. Jacek Deneka


Powoli zbliżamy się do Kudowy, gdzie zlokalizowano kolejny przepak i tak naprawdę zabawa się dopiero rozpocznie. Grupa nam się trochę powiększyła, oprócz mnie i Kamila, jest Arek, Jacek - starzy znajomi, do tego dość dobrze wyglądający jak na ten etap trasy Węgier Daniel, z którym jak się później okaże, będziemy się jeszcze dość często mijać. Słońce operuje coraz mocniej, w lesie jest nawet ok, ale na otwartych przestrzeniach jest coraz trudniej. Na każdym punkcie pochłaniam kilka kawałków arbuza i kilka kubków izotoników. Fajnie byłoby się nie odwodnić w tych warunkach. Kudowa to 120 km, trzeba w zasadzie zapomnieć co było do tej pory i zacząć wszystko od początku, z tą różnicą że sił przybywać już nie będzie. Zjadamy pyszny makaron w Pasterce, organizm bardzo się ucieszył na smak czegoś innego niż słodkie. Przed nami Szczeliniec Wielki, szczerze to nie chce mi się tam wchodzić, najchętniej to ominąłbym ten fragment i zanurzył się w urocze lasy w Górach Stołowych. Ale co zrobić, bardzo powoli udaje się dotrzeć na górę, ale warto było, zejście wśród kapitalnych formacji skalnych i w dodatku w cieniu. Co więcej jest tu chłodno, co przy ok. 30 stopniach kilkaset metrów niżej robi różnicę. Fragment w Górach Stołowych to dla mnie zdecydowany numer jeden na trasie. Fajnie byłoby być tu nocą, sleepmonster wśród skał o przedziwnych kształtach byłby interesujący. Upalny dzień na szczęście pomału się kończy i szykuje się druga noc na trasie. Poza trochę skasowanymi stopami, to jest ok, nic nie boli, morale w porządku, staram się oszczędzam stopy i delikatnie robię każdy krok. Mimo, że wysoko nie wychodzimy, to góry w okolicach Bardo są dość męczące, zwłaszcza na tym etapie trasy. Stosunkowo nie wysokie ale dość strome, z urozmaiconą nawierzchnią korzenno - kamienisto - szutrową. W dół i po płaskim jest ok, pod górę gorzej, nie pamiętam większości podejść w tej części. Sen jest silniejszy. Systematycznie mijam się z Węgrem, z którym walczymy o zwycięstwo w kategorii wiekowej i jego obecność zmusza do wysiłku. Odliczam kilometry do mety, 40, 30, 20, byle do ostatniego punktu w Orłowcu, a potem to nawet na czworakach dojdę do mety. W końcówce większość trasy biegnę, nawet nie truchtam, tylko biegnę, czuję jak wracają siły, a może to bliskość mety powoduje, że organizm chce już zakończyć cały proces i znajduje gdzieś resztki energii. Ostatnie podejście, i kilka kilometrów zbiegu do Lądka Zdroju. Meta już blisko, przechodzę w jakiś stan euforii, nagle stopy i mięśnie przestają boleć. Czuję się jakbym płynął po drodze. Po 39 godzinach i 41 minutach mijam linię mety, 7 miejsce w generalce, 2 w kategorii wiekowej, 5 minut za Danielem. Zrewanżuje się w Beskidach jesienią :) Kamil dociera 20 minut później, dla niego to pierwszy tak długi bieg i naprawdę świetny wynik zrobił. Imprezę wygrywa Michał Kiełbasiński, rajdowcy górą - super :)
fot. https://www.facebook.com/DolnoslaskiFestiwalBiegowGorskich?fref=ts
Jestem bardzo zadowolony, trasa była bardzo wymagająca, trudniejsza niż się spodziewałem, warunki pogodowe i nawierzchniowe również, Bieg 7 szczytów ukończyły 53 osoby na ok 130 startujących, mało. Wielkie podziękowania należą się głównym organizatorom Piotrkowi i Maćkowi oraz wszystkim którzy pomagali nam na trasie. Organizacyjnie zawiesili poprzeczkę bardzo wysoko, świetnie zaopatrzone punkty żywnościowe, bardzo dobrze oznakowana trasa i w ogóle cała otoczka, widać było że jest to wielkie święto biegania i bardzo fajnie, że ciąg dalszy nastąpi.