poniedziałek, 17 lutego 2014

Wczasy na Mazurach.

Nie były to tak do końca wczasy, bo trochę sił nas to kosztowało i nie zawsze było miło i przyjemnie, ale okoliczności przyrody były cudne i choćby dla tych widoków warto było wystartować w Rajdzie Zimowym 360 stopni, z bazą w małej wiosce Gawliki Wielkie nad jeziorem Gawlik. Na starcie trasy długiej liczącej ok 430 km 9 ekip, w tym nasz Tetrahedron. Pogoda była wyjątkowo łaskawa w tym roku, sporo słońca, ok -5/6 stopni na starcie, z każdym dniem miało być cieplej, śniegu po kostki, ale dobrze, że w ogóle był.
Jurek, Konrad, Piotrek i Magda, na starcie to wszyscy są zadowoleni:)
Zaczynamy na rowerze by szybko dotrzeć do Folwarku Łękuk, świetne miejsce na wypoczynek, do tego z banią ruską na jeziorze, korzystaliśmy po rajdzie i kąpiel w przeręblu to jest to :). Jednak mowy o wypoczynku nie mogło być. Wychodzimy na ok 25 km trekking, głównie wiodący wśród okolicznych pól. Trochę biegamy, sporo idziemy na azymut, ogólnie bez jakiegoś większego ciśnienia, jemy, pijemy, żartujemy, jak na wczasach. Słońce świeci, telefony nie dzwonią, cisza i spokój, chwilo trwaj. Kolejny etap to 65 km rowerem, głównie po asfaltach bądź leśnych drogach, trzeba było mieć trochę szczęścia w wyborze wariantu, bo nie wszystkie drogi były przejezdne, ale obyło się bez większych problemów. Po drodze czekało nas zadanie specjalne, podejście i zjazd z wieży widokowej. Staraliśmy się trochę przycisnąć na rowerze przed ZS, bo organizator zapowiadał, że nie będzie zbyt wielu stanowisk, a czekać kilkadziesiąt minut i marznąć nam się nie uśmiechało.
Zadanie poszło dość sprawnie, do tego dogoniliśmy ekipę z Czech, co trochę podniosło nam morale. Na rowerach udaliśmy się w dalszą drogę do Orzysza, gdzie zlokalizowano kolejny przepak. Rower na tym etapie był dość szybki, po drodze wraz z Czechami szukaliśmy przez ok. 10 minut punktu, który ktoś zwinął i drugie tyle straciliśmy na naprawę łańcucha, który Jurek zerwał w swoim rowerze. Póki co szło nam całkiem dobrze, ale to było tak naprawdę dopiero 100 km za nami, chociaż w czasie znacznie wyprzedzającym nasze założenia. Kolejny 50 km etap narciarski składający się z dwóch odcinków na mapie do bno, mówiąc delikatnie nam nie wyszedł. Na początku nie mogłem się wstrzelić w mapę, w efekcie czego wylądowaliśmy znacznie dalej niż tam, gdzie planowaliśmy wejść w mapę bno. Nie zabraliśmy na ten odcinek butów biegowych, co też było błędem, bo sporo fragmentów trasy szybciej można było pokonać biegnąc niż na siłę jeżdżąc na nartach. Tempo też nieco siadło, etap kończyliśmy nad ranem i chyba tym można wytłumaczyć błędy w końcówce, wychodząc z ostatniego punktu mieliśmy kierować się na zachód, po czym po kilku minutach uświadamiamy sobie, że idziemy zupełnie w przeciwną stronę. Zawracamy obierając poprawny kierunek, po czym po chwili znowu idziemy na wschód, czyli nie tam gdzie trzeba. Trochę nas zamroczyło. Dużo straciliśmy na tym etapie, ale zabawa dopiero miała się zacząć.
fot. Łukasz Utko
Czekał na nas najdłuższy 95 km etap rowerowy, dla mnie najfajniejszy etap na całym rajdzie, w większości prowadzący po zaśnieżonych drogach wśród mazurskich pól i łąk, po drodze dotarliśmy nawet do wyciągu narciarskiego, do tego w mocno świecącym słońcu. Czasami rower trzeba było nosić, ale etap ten dał mi bardzo dużo radości i frajdy z jazdy, chyba każdy z nas miał sporo zabawy. W trakcie etapu organizator przygotował jeszcze perfidne zadanie polegające na eksploracji bunkrów, na początek trzeba było zmieścić się w otwór o wymiarach ekranu komputerowego, a później łatwo też nie było, ale zabawa super oraz jeszcze fajniejszy most linowy na ruinach wiaduktu w Kruklankach, padło tam sporo niecenzuralnych słów pod adresem orgów i chwilę to zajęło, ale też było fajnie. A wyglądało to tak:
fot. Łukasz Utko
Zaczęła się druga gwiaździsta noc gdy docieramy do kolejnego przepaku mieszczącego się na terenie Republiki Ściborskiej, miejsca dość oryginalnego. Darek, właściciel tego przybytku ma pod opieką 50 psów husky i malamutów, do tego sam startuje w wyścigach psich zaprzęgów. Jak nam opowiadał, że w ciągu dwóch dni pokonał z psami w Norwegii 500 km, to coraz większy uśmiech pojawiał mi się na twarzy. Czuję, że odnalazłbym się w tym środowisku, pogadam ze swoim psem, co on na to :) Samopoczucie mamy dość dobre, spać nam się nie chce, więc po zjedzeniu pomidorowej wychodzimy na trekking, poprzedzony krótkim odcinkiem psich zaprzęgów. Zabawa była przednia, mimo, że leżałem po drodze, to sama jazda daje dużo emocji, psiaki były cudne, szkoda że tak krótko to trwało. Do tego podczas zakończenia rajdu dostaliśmy specjalną nagrodę za podejście do psów, no ale jak trzech z nas ma psy, a Magda kota, to nie mogło być inaczej :)
fot. Aleksander Jasik
Trekking szedł nam bardzo sprawnie, aż do czasu gdy trafiliśmy na punkt, który jakiś kretyn zwinął, po rozmowach telefonicznych z orgami, którzy sugerowali, żeby jednak poszukać punktu, chociaż byłem pewny, że jesteśmy w dobrym miejscu, ale że nikt nie zgłaszał wcześniej jego braku, to przeczesaliśmy teren dokładnie, aż Magda znalazła sznurek od perforatora. Szkoda tylko, że uciekło tu 40 minut. Bardzo ciekawym rozwiązaniem, wprowadzonym w takiej skali chyba po raz pierwszy w Polsce, była możliwość śledzenia naszych poczynań on-line, co było fajne z punktu widzenia kibiców, a nam dawało gwarancję, jak w powyższym przypadku, że mieliśmy zaliczony PK. Po trekkingu trafiamy ponownie na przepak, gdzie po krótkiej dyskusji idziemy spać, ścierały się dwie opcje 30 czy 40 minut, zwyciężyła ta druga. Przed świtem wychodzimy na przedostatni 80 km odcinek rowerowy, naszym celem ponownie Folwark Łękuk, ale droga tam daleka. Do tego po raz pierwszy na tym rajdzie robi się nam zimno, słońca nie ma, dookoła szaro buro, w tle szumią wiatraki z pobliskiej farmy przez którą przejeżdżamy, zatrzymujemy się na chwilę w sklepie licząc na kawę, ale pani zepsuł się czajnik. Na szczęście po jakimś czasie robi się nieco cieplej, dwie doby już za nami, ciekawe ile jeszcze to zajmie? Pokonujemy kolejne kilometry wśród uroczych mazurskich krajobrazów, drogi w tej części jakby mniej odśnieżone, bo sporo noszenia, albo nasze warianty zbyt optymistyczne. Ale było też przyjemnie, w ogóle rower na tych zawodach podobał mi się najbardziej, chyba po raz pierwszy w historii moich startów. Docieramy w końcu na przepak, bierzemy biegówki i ruszamy na 60 km odcinek narciarski po Puszczy Boreckiej, mądrzejsi o poprzednie doświadczenia zabieramy też buty biegowe.

Zaczyna się trzecia noc. Etap idzie nam bardzo dobrze i bezbłędnie, szybko zaliczamy kolejne punkty, przegryzamy sardynki ananasem, sporo odcinków pokonujemy na nartach, śnieg jest bardziej zlodowaciały niż poprzednio i narty dostają fajnego poślizgu. Widzimy, że któryś zespół pokonywał te odcinki łyżwą i to chyba była dobra metoda na tą trasę. Dzięki wspomnianemu wcześniej urządzeniu gps dowiadujemy się, że szybko zbliżamy się do Ukraińców, nie napiszę, że wstępują w nas nowe siły, bo tych już zbyt wiele nie mamy, ale jakoś lepiej koncentrujemy się na tym co robimy, a przede wszystkim unikamy błędów. Końcówka trasy to ok 10 km odcinek po drodze, na który zmieniamy buty, co nie jest takie proste, bo stopy mi tak napuchły, że ciężko je do nich zmieścić, do tego moje stopy są w dość kiepskim stanie, co nie gwarantuje dobrego tempa, co więcej przez naszą pogoń odwodniłem się i niewiele jadłem, bo szkoda było się zatrzymywać, co niestety daje o sobie teraz znać. Piotrek bierze mnie na hol, narty oddaję Magdzie i Jurkowi, do tego wmuszają we mnie trochę jedzenia. Pomału mi przechodzi, w międzyczasie mijamy Ukraińców, który się trochę pogubili w końcówce. No to szykuje nam się ściganie na sam koniec, a nie można było tak na luzie dojechać do mety? Do tego ich zespół ma 30 minut kary, więc musimy to spokojnie i dobrze rozegrać. Etap łyżwiarski został odwołany, więc zostaje nam już tylko albo aż 23 km do mety na rowerze. Ale to nie był prosty odcinek. Od jakiegoś czasu pada deszcz, który na drodze zamarza, przez co robi się bardzo ślisko, nie było łyżew na jeziorze, to jest jazda figurowa na drodze, co chwilę ktoś z nas leży. Do tego coraz bardziej chce się spać, to już prawie 68 godzin na trasie. Jeździmy od rowu do rowu, Piotrek śpiewa, żeby nie zasnąć, do tego mózg też dokłada swoje, co jakiś czas nagle na środku drogi wyrasta przede mną filar mostu w który wjeżdżam, po czym wszystko się nagle rozpryskuje, a ja się budzę i jadę dalej. Dobrze, że nikt odłamkiem nie dostał. Chwilę szukamy ostatniego punktu, Ukraińcy też, opuszczają go parę minut przed nami, a więc powinno się udać. Ostatnie kilometry na pełnej koncentracji, o ile o czymś takim można mówić po prawie trzech dobach na trasie, jesteśmy 12 minut za Ukraińcami, zajmujemy 5 miejsce. Zmęczenie jest ogromne, ale pojawia się też uśmiech na twarzy. Po raz drugi z rzędu kończymy rajd zimowy. Mogło być lepiej, ale nie wszystko nam poszło tak jak chcieliśmy, ale sporo też się nauczyliśmy i będzie nad czym pracować na przyszły rok. Impreza była świetna, bardzo fajna atmosfera, Mazury zimą wyglądają wspaniale. Idziemy spać a potem do bani :)