sobota, 28 grudnia 2013

góry po raz ostatni - tego roku

Korzystając z dość wiosennej pogody, jak na tą porę roku, wybraliśmy się z Tomkiem na krótką przebieżkę na Rysiankę i z powrotem. Śniegu nie wiele, za to dość miękki i mokry, widoki cudne no i wiatr silny. Takiego kataklizmu jak w Tatrach nie było, ale trochę połamanych drzew naliczyliśmy.





czwartek, 26 grudnia 2013

To był rok - podsumowanie 2013 cz.1

To był zdecydowanie najlepszy jak do tej pory sezon w moim wykonaniu, cieszę się nie tylko z osiąganych wyników czy zajętych miejsc, ale również z tego, że mogłem spróbować wielu nowych rzeczy, poznać nowe miejsca i nowych ludzi, ale przede wszystkim miałem możliwość startować i rywalizować z ludźmi, których bardzo lubię.
Krótki przegląd tego, co działo się w tym roku.

Duże uderzenie na początek, coś o czym marzyłem od dawna i pomału wątpiłem, że uda się to zrealizować, start w czwórkowym zespole w dużym rajdzie. Stojąc na starcie ok. 500 km Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych rozgrywanych podczas Rajdu 360 stopni dalej w to nie dowierzałem. Mam masę pięknych wspomnień z tego trudnego rajdu, które na długo zostaną w pamięci. Wraz z Magdą, Jurkiem i Hubertem zajęliśmy 6 miejsce na Mistrzostwa Europy, przed startem nie postawiłbym na to nawet złamanego grosza, byliśmy najsłabszym zespołem w stawce, najmniej doświadczonym, ale dzięki naszej wspólnej determinacji i dobrej strategii sprawiliśmy sporą niespodziankę.

Początek marca to start w Biegu Piastów na dystansie 50 km klasykiem, od dawna chciałem się tam wybrać i trochę się rozczarowałem, ja chyba jednak nie lubię masowych startów, do tego kiepsko przygotowane narty powodowały, że za wiele przyjemności z jazdy to nie miałem, pod górę nadrabiałem siłą, w dół mijał mnie kto chciał. Bieg dał nieźle w kość, wiec chociaż to było fajne. Ale wrócę tam jeszcze, najpierw jednak zainwestuje w dobre biegówki i smarowanie.


Kolejną nowością był start w półmaratonie w Lizbonie, mój drugi w życiu start na asfalcie, chciałem pobiec poniżej 1.30, wyszło niewiele więcej, ale w 10 tysięcznym tłumie ciężko się biegnie, zwłaszcza jak startuje się z końca, ale wycieczka fajna, zwiedziłem miasto, bardzo ładne zresztą. Za miastami nie przepadam, ale taka forma zwiedzania bardzo mi odpowiada. W każdym razie na wiosnę planuję półmaraton w Krakowie, gdzie takich tłumów jak w Lizbonie nie będzie, a i forma mam nadzieję lepsza, także będę chciał poprawić wynik o dobrych kilka minut.

Jak śniegi zeszły przyszła pora na pierwsze ultra, Beskidzką 160 na raty, którą nawet wygrałem, co bardzo mi się podobało, impreza też była fajna. Kameralny bieg w miłej atmosferze, czytelność mapy trasy jedynie pozostawiała trochę do życzenia. Na jesiennej edycji nie byłem, ale słyszałem sporo dobrych opinii, a trasę sam sprawdzę w przyszłym roku, kiedy edycja jesienna 2013 stanie się edycją wiosenną. W każdym razie bardzo mi się ta impreza podobała, głównie ze względu na atmosferę.

Jedynym stałym punktem w kalendarzu odkąd startuję jest Kierat,  nie inaczej było w tym roku. Tradycją dotychczasowych startów było to, że za każdym razem poprawiałem czas i miejsce i cieszę się, że udało mi się tą tradycję podtrzymać, czas o półgodziny lepszy niż w 2012 i jedno oczko wyżej z 8 na 7. W kolejnym roku Kieratu również nie zabraknie, ale mam nadzieję, że o trochę więcej się przesunę niż tylko na 6 i czas też będzie dużo lepszy, w takim tempie, to dopiero w 2019 wygrałbym Kierat, a nie chcę tyle czekać :P
fot. T.Baranowski
 ciąg dalszy nastąpi...


piątek, 20 grudnia 2013

Orient w Krakowie

Ostatnie lata na zakończenie sezonu rajdowego jest Funex Orient, tym razem zorganizowany w Krakowie, co było dla mnie dużą zaletą. O 18.00 wyszedłem z pracy, kwadrans później jestem w bazie. Fajnie jest mieć blisko na start. Magda miała za to sporo dalej, ale zdążyła i w ostatniej chwili pojawiliśmy się na linii startu, co wcale nie było takie pewne wcześniej. Także pierwszy sukces za nami :). Nie mieliśmy specjalnych oczekiwań co do rajdu, ja dopiero co zacząłem się ruszać, Magda z kolei narzekała na zmęczenie sezonem, dlatego głównym celem była dobra zabawa, bez specjalnego spoglądania na to co robią inni. Na początku tej 200 km trasy czekał nas dwudziestu kilku kilometrowy trekking na którym mieliśmy własne warianty, co skutkowało tym, że raz na punktach byliśmy z tyłu, a raz z przodu stawki. Etap kończył się paru kilometrowym spacerem po wałach wzdłuż Wisły po podobno czerwonych szlaku rowerowym, ale ja go nigdzie po drodze nie widziałem, w ogóle to niewiele widziałem, bo wymieniłem przed startem średnio zużyte baterie w czołówce na takie bardzo zużyte. Aha no i kompas gdzieś mi się zapodział i przed startem nie udało się go odszukać. Nawigację oddałem Magdzie, bo trudno, żeby ślepy nawigował, dlatego w tamtym momencie bardziej skupiłem się zapewnieniu rozrywki sobie i innym. W końcu uporaliśmy się z wałami i dość licznym gronie dotarliśmy do przystani na Wiśle, gdzie czekał nas 15 km kajak z przenoską przez stopień Kościuszko. Ostatni raz w kajaku siedziałem rok temu na Funexie, ale mimo to poszło nam całkiem sprawnie, jak udało się opanować kołysanie na boki i zgrać nasze wiosłowanie, to nawet wyprzedziliśmy kilka zespołów. Listopad może nie jest najfajniejszym miesiącem na machanie wiosłem, ale pogoda nie była złośliwa i nawet było mi za ciepło. Po drodze były takie miejsca:
fot. www.tyniec.benedyktyni.pl  


Tzn zapomniałem dodać, że płynęliśmy w nocy, więc nic nie było widać, tylko nagle pojawiła się wielka skała a reszta jest jak na zdjęciu. Po kajaku czekały na bardzo przyjemne rolki po wałach wzdłuż Wisły, które pokonywaliśmy wspólnie z Sebastianem i Pawłem. Po rolkach 2 punkty w Lasku Wolskim i na do bazy na przepak. Dalej nie wiele widziałem, ale przynajmniej znałem teren, więc na coś się przydałem. Punkty wchodzą szybko, chociaż sądząc po ilości czołówek w ich okolicy nie wszystkim poszło to gładko.
Zaczyna świtać, gdy zmierzamy powolnie do bazy, na ulicach Krakowa pusto, także raczej do życia się jeszcze nie obudził. Na przepaku było apogeum mojego dość lekceważącego podejścia do tego rajdu, jak się przebrałem w ciuchy rowerowe i chciał zakładać ochraniacze z neoprenu na buty, to ku mojemu wielkiemu, ale to naprawdę wielkiemu zdumieniu okazało się, że nie mam spd-ów. Poszedłem jeszcze do auta sprawdzić, ale wiedziałem, że tam ich też nie ma. Przynajmniej jednej rzeczy nie będzie trzeba prać po rajdzie, ale w tamtym momencie było mi wyjątkowe nie do śmiechu. Za to Magda przyjęła tą wiadomość bardzo spokojnie, chociaż właśnie w tym momencie pogrzebałem nasze szanse na dobry wynik. Cóż, jak się nie ma w głowie, to się ma w nogach, więc czekało mnie ok 100 km na rowerze w butach biegowych. Kolejnym celem była Nawojowa Góra, gdzie czekało na nas ok 20 kilometrowe bno, ale zanim tam dotarliśmy była Jaskinia Borsucza, gdzie bynajmniej borsuków nie było, za to było dość mokro i Dolina Kobylańska z zadaniem specjalnym. Do tego na tym fragmencie mieliśmy częściowo towarzystwo Darka i Piotrka z Ihaha Adventure. Fajnie jest mieć towarzystwo, nawet z innej kategorii, bo przynajmniej można się pościgać na warianty, no i na zadaniu wspinaczkowym meldujemy się przed chłopakami, dużo tego roweru nie było, ale męczyłem się bardzo, dlatego do wspinaczki musiała zostać oddelegowana Magda, uporała się z ścianą bardzo sprawnie i w nagrodę dostała kabanosa, a nawet dwa. 
fot. Baszka
Bno to był dla mnie etap numer jeden tego rajdu. Piękne bukowe lasy, mnóstwo skałek, wąwozów, do tego wymagająca nawigacja i coraz większe zmęczenie, a bardziej senność pod koniec. Zabrało nam to prawie 5 godzin, ale to był piękny etap. Pod koniec wkradło się trochę błędów. Do tego byłem już bardzo głodny, a jedzenie skończyło mi się gdzieś w 2/3 etapu, picie nawet wcześniej, także z wielką radością powitałem talerz zupy na przepadku i możliwość zrobienia zakupów pobliskim sklepie. Do końca zostało nam tylko rower plus zadanie specjalne w jaskini Racławickiej, ale żeby tam dojechać, trzeba zaliczyć punkt na Czerwonej Górze koło Siedlca, a żeby tam wyjechać, to trzeba się nieźle napocić. Kto nie podjeżdżał niebieskim rowerowym w stronę Paczółtowic, to polecam. Można się zmęczyć. Na zjeździe w Paczółtowicach spotykamy Sabinę i Janka, którzy prowadzą w MIX-ach. Widzę, że robią wariant do kolejnego punktu na około, myślę, że mają ok godziny przewagi. Ja mam inny wariant na dalszą drogę, jak uporamy się szybko z zadaniem, to może jeszcze powalczymy. Chwilę nam zajęło podejście przez pola do jaskini, ja zjeżdżam na dół, szybko znajduję trzy punkty w jaskini, małpuję do góry i po chwili pędzimy w dół. Akcja poszła całkiem sprawnie, biorąc pod uwagę, że liny ostatnio miałem w rękach na zimowym czempionacie Europy w Beskidzie Niskim. Jedziemy przez dolinę Racławki, miejsce moich cotygodniowych spacerów z psem, opowiadam Magdzie, jak tu jest pięknie mimo, że dokoła czarno jak..., nieważne.
Dolina Racławki, fot. www.odkryjmalopolske.pl
Marzenia o pogoni rozbiły się przed następnym punktem, najpierw skręciliśmy nie w tą drogę, co potrzeba i w efekcie nosiliśmy rowery przez chaszcze, a później szukaliśmy punktu w polu kukurydzy, gdzie go nie było. Punkt był przesunięty jakieś 200 m od miejsca, w którym powinien być i niestety kosztowało nas to sporo czasu. Końcówka to już szybkie asfalty do Krakowa, chwila zamotania w dolinie Grzybowskiej i tuż przed 22.00 pędzimy na rynek w Krakowie. Dwa punkty zlokalizowano w parkometrach, trzeba było wrzucić 1 zł i zabrać wydruk, żeby zaliczyć punkt. Fajny pomysł, chociaż o tej porze trochę ryzykowny, bo parę razy byłem blisko przejechani spacerowiczów na rynku. W końcu po 24 godzinach i 24 minutach kończymy rajd na drugim miejscu w Mix-ach. Nie spodziewałem się tego, zwłaszcza jadąc bez spd-ów. Rajd był bardzo syty, zarówno pod względem trasy jak i jedzenia na mecie. Na koniec bardzo chcę podziękować Magdzie za dużo cierpliwości, bo ja kilka razy na siebie to się mocno wkurzyłem :)

sobota, 7 grudnia 2013

W krainie miodem płynącej.



Początek listopada to tradycyjnie czas na Gezno, którego w tym roku odbyła się już dwunasta edycja. Obok Kieratu, to impreza w której najczęściej startowałem i bardzo lubię brać w niej udział. Tym razem baza zlokalizowana była w Domu Pszczelarza w Kamiannej w Beskidzie Niskim, które też zresztą bardzo lubię i mam wiele fajnych wspomnień, zwłaszcza z zimowego AREC-u. Jakiś tydzień przed startem zacząłem ponownie biegać, więc na wynik się nie nastawiałem, odpoczynek po całym sezonie trochę mi się przeciągnął, poza tym jakoś nieszczególnie miałem ochotę biegać w październiku. Startujemy z Magdą w Mixach, chcemy przed wszystkim wypaść lepiej niż rok temu, gdzie po prostu start nam nie wyszedł. 
W kategorii męskiej startują Tomek z Jurkiem. W ogóle na starcie dużo znajomych twarzy, co zapowiada ciekawy wieczór. Wracając jednak do startu pierwszy etap to scorelauf, obieramy swój wariant i poza początkiem trasy raczej nie spotykamy naszych konkurentów. Kilka razy szukamy punktów nie tam gdzie trzeba, przez co tracimy trochę czasu, ale myślę że nie więcej niż 25 minut, więc nie jest najgorzej. Za to bardzo fajnie mi biegnie, w lesie sporo błota, ale cieszę się na widok każdej górki którą spotykamy, chętnie bym na nie wszystkie wbiegł, Magda nie podzielała mojej radości co do wbiegania na górki :)
 
fot. Paweł Banaszkiewicz


Pogoda też nam dopisuje, jesień w Beskidzie Niskim powoli ma się ku końcowi, ale mimo tego bukowe lasy prezentują się uroczo. Etap kończymy na niezłym 6 miejscu, 32 minuty za liderami, czyli brakło nam 3 minuty do startu w handicapie. Straty do poprzedzających zespołów nie są duże, więc powalczymy kolejnego dnia, a przewaga nad kolejnymi teami jest dość komfortowa. Chłopakom pierwszego dnia poszło nieco gorzej, nie zmieścili się w pierwszym limicie, przez dostali sporo karnych minut, ale w dobrych humorach kończyli. O humory zadbaliśmy też przy wieczornych rozmowach w Domu Pszczelarza, Gezno to tak naprawdę towarzyska impreza ze wspaniałą atmosferą gdzie jest czas, żeby porozmawiać i powspominać. Do tego puszczono archiwalne filmy z Adventure Trophy, wielka szkoda, że tej imprezy już nie ma. Oczywiście miodu i innych trunków nie brakowało, ale to w końcu sportowy blog, więc nie będę ciągnął tego tematu :)
fot. Paweł Banaszkiewicz
Drugi dzień przywitał nas trochę chłodniejszą temperaturą, do tego w nocy padało, więc mogliśmy spodziewać się jeszcze większej ilości błota na trasie. Drugi dzień imprez etapowych zawsze mi lepiej wychodził, nie inaczej było tym razem. Startujemy razem ze wszystkimi, którzy nie zmieścili się w handicapie, ale przyciskamy mocniej na samym początku, żeby odskoczyć nieco od innych zawodników. Nawigacyjnie obyło się bez błędów, do tego wyszedł nam jeden bardzo dobry wariant nawigacyjny i gdzieś w 2/3 trasy spotkaliśmy Justynę i Rafała, którzy pierwszy dzień zakończyli na drugim miejscu i wystartowali niecałe pół godziny przed nami. Trochę mnie zdziwił ich widok, ale skoro pojawiła się okazja na dobry wynik, to trzeba było spróbować to wykorzystać. Końcówkę etapu dało się w sporych fragmentach pokonać asfaltami, ale wybraliśmy krótsze warianty z mniejszą ilością przewyższeń. Na ulicy byśmy im nie uciekli, a górach była jakaś szansa. Do końca się nie udało, ale ukończyliśmy etap na trzecim miejscu, całość na piątym, także całkiem przyzwoicie. Tomek z Jurkiem drugi etap pokonali dużo sprawniej i zakończyli rywalizację na 10 miejscu w bardzo mocno obsadzonej kategorii MM. Organizacyjnie jak zwykle było super, aż chciałoby się, żeby Compass zrobił jeszcze raz Adventure Trophy :)


 

czwartek, 3 października 2013

Migawki z najdłuższego BUT-a

Mimo, ze minęły trzy dni od zakończenia Beskidy Ultra Trail 220 nadal czuje się, jakby mnie walec przejechał. Była to bardzo ciężka, bardzo piękna impreza, która nie do końca przebiegała według scenariusza, którego oczekiwali zarówno zawodnicy jak i organizatorzy, ale nie na tym chciałem się skupić. Dla mnie była to kapitalna dwudniowa przygoda w górach, które bardzo lubię i gdzie często bywam, z ludźmi, których też lubię. Do tego przygoda pełna całkiem skrajnych emocji, od frustracji aż po jakieś stany euforyczne. Niektórych fragmentów trasy w ogóle nie pamiętam, inne zlewają się w mniej lub bardziej logiczną całość. Pamiętam pustą, piękna drogę z Malinowskiej Skały na Skrzyczne, w delikatnie przygrzewającym słońcu. Jak biegłem tędy miesiąc temu, to ledwo widziałem na kilka kroków do przodu, teraz widać na kilkadziesiąt kilometrów, pięknie musi być tu zima, pod warunkiem, że nie wieje.
skrzyczne_konrad
fot. Andrzej Brandt
 Ze Skrzycznego trasa wiodła w dół do Ostrego, gdzie zlokalizowano jeden z punktów żywieniowych, makaron wciągnąłem z wielka przyjemnością, na ziemniaki sie nie skusiłem, ale podobno były dobre. Chyba pierwszy raz spotykam sie z ziemniakami na biegu, co prawda na Tor des Geants Włosi serwowali jakąś papkę z ziemniaków, ale w takiej postaci to widziałem po raz pierwszy. Proste i łatwo przyswajalne węglowodany. Pamiętam również okolice Baraniej Góry, równie urokliwe jak Skrzyczne, no i niestety dość irytujący zbieg z Baraniej. Razem z Michał,  z którym spotkałem się kilka kilometrów wcześniej gubimy w którymś miejscu szlak, który oznaczony jest bardzo marnie i orientujemy się dopiero, kiedy droga idzie w zupełnie nie tym kierunku, co powinna. Coś mnie podkusiło przed startem, żeby zabrać mapę, szukam miejsca gdzie możemy się znajdować, niestety jesteśmy daleko od naszego szlaku, Michał wyciąga kompas i przedzieramy sie na azymut przez krzaki w dół, robi się z tego bardziej AR niż liniowy bieg, tempo jest żadne, jesteśmy bardzo wkurzeni na tą cała sytuacje, stracimy tutaj pewnie z 20 minut, czołówka się oddali i ciężko będzie ją dogonić. Gdy trafiliśmy w końcu na szlak rzucam od niechcenia, że może inni też błądzili i jeszcze okaże się, że w Węgierskiej Gorce na pomiarze czasu będziemy pierwsi, chociaż sam za bardzo w to nie wierze, psycha nam pewnie siądzie, jak się dowiemy, że wyprzedziło nas kilkanaście osób.
fot. Andrzej Brandt
Ku naszemu zdumieniu na punkcie jesteśmy… pierwsi. Chwilę po nas przybiegają Ewa Majer i Artur Kurek, sądząc po minach, to zbieg z Baraniej tez im sie nie podobał. Następna na trasie jest Rysianka i dalej Hala Miziowa. Zanim tam się dotarło, to na Hali Boraczej był piękny zachód słońca, jaki w górach tylko być może. Zaraz jak słonce zniknęło, zrobiło się od razu chłodniej. Do tej pory temperatura była w sam raz do biegania, teraz trzeba się trochę ubrać. Biegnie mi się bardzo przyjemnie, gwiazdy świecą, w lesie kompletna cisza. Lubię biegać nocą. Na zbiegu do Korbielowa odłącza się od nas Ewa, chciałbym tak zasuwać w dół jak ona. Przed samym Korbielowem popełniamy błąd i kierujemy się na trasę BUT 150, trochę się dziwię, czemu ta droga idzie pod górę, zamiast w dół. Po jakimś czasie orientujemy się o pomyłce, nie pierwszej i nie ostatniej tego dnia. W Korbielowie na 90 km trzeba było dokonać wyboru trasy, chcę iść na Babią, po to tu przyjechałem. Trasa ponownie wiedzie po Głównym Szlaku Beskidzkim, do Markowych Szczawin kawał drogi i bardzo mi się dłuży ten fragment, dochodzi do tego pierwszy kryzys, liczę ile czasu jeszcze mogę spędzić na trasie i zaczynam trochę żałować, że nie wybrałem krótszej trasy. Po prostu nie chce mi się biec dalej.
noc
fot. Andrzej Brandt
Próbuje przekonać siebie, że będzie jeszcze fajnie, w końcu królowa Beskidów czeka, ale opornie mi to idzie. Do tego nie mam ochoty nic jeść, wiec ogólnie czuje sie niezbyt dobrze. Po jakiejś godzinie trochę mi sie poprawia, nawet kilometry lecą szybciej. Jak docieramy na Żywieckie Rozstaje, gdzie szlak skręca w stronę schroniska, to znowu zaczyna mi się podobać, że tu jestem. W schronisku czeka herbata z cytryną, snickers i bułka, nie wiem skąd wiedzieli, że dokładnie tego będę potrzebował? Chwile po nas pojawia się Maciek Wiecek, który na początku pomylił trasę i sporo stracił, ale teraz bardzo szybko odrabia starty. Podejście na Babią, to był dla mnie najfajniejszy moment na trasie, na niebie tysiące gwiazd, nawet mocno nie wieje jak to często bywa w tym miejscu, po prostu jest tu bajkowo. Warto było zrobić ponad 100 km, żeby tu dotrzeć, gorzej, ze trzeba jeszcze wrócić do Bielska-Bialej. Z wielkim żalem opuszczam Babią Górę, chętnie bym posiedział i pogapił sie na gwiazdy. Na przełeczy Krowiarki czeka nas niespodzianka, Józek Pawlica i Lucjan Chorąży, którzy kręcą się po trasie proponują kawałek pizzy, na początku nie bardzo wierzyłem, w to co mówią, jak wyciągnęli jeszcze butelkę coli, to mnie juz totalnie zatkało. Dzięki chłopaki.

rysianka
fot. Andrzej Brandt
Mało pamiętam z następnych 20 km trasy, było sporo asfaltu, który dał się we znaki dla zmoczonych stóp, błota też nie brakowało, wiem, że miałem kolejny kryzys, tym razem dość długi, bo trzymało mnie jakieś 2-3 godziny, wiele razy zadawałem sobie pytanie po co ja to robie i że juz nigdy więcej, jest tyle biegów alpejskich, anglosaskich czy nawet ultra na krótszych dystansach, może teraz przyszedł czas żeby się przestawić, po cholerę się tak męczyć? Podczas większości startów w tym roku obyło się bez większych kryzysów, także tutaj miałem wielką kumulacje, szkoda tylko, że bez nagród jak w totolotku. Do tego stopnia nie chciało mi się iść dalej, że byłem gotów łapać stopa w Stryszawie do Żywca. Po dotarciu do Stryszawy stwierdziłem, że może jeszcze do dotrę do Krzeszowa na przepak i tam zdecyduję co dalej. Na przepaku jakoś mi przeszło i wróciła ochota by skończyć trasę. Beskid Mały minął dość szybko, jedynie podejście na Chrobaczą Łąkę nie chciało się skończyć. Na zbiegu w kierunku Gaików spotykamy Jurka, który wybiegł nam naprzeciw i towarzyszył przez kilka kolejnych kilometrów.
łaka
fot. Andrzej Brandt
Fajnie jest spotkać kogoś znajomego na takiej trasie, każde wsparcie ma tu znaczenie. W drodze na Przegibek pojawia sie w oddali Szyndzielnia, ostatnie duże podejście na trasie. Sił coraz mniej, stopy to już mnie chyba opuściły, momentami mam wrażenie, że stąpam po rozżarzonych węglach. Na Szyndzielnię wchodzę już na rzęsach, Michał próbuje mnie motywować, ale na niewiele się to zdaje, ostatnie kilkadziesiąt kilometrów kosztowało mnie bardzo wiele, do tego mam problem ze złapaniem tchu, nie jest dobrze i niech to się już wreszcie skończy. Widok z góry wynagradza trochę te cierpienia, w dole morze świateł z Bielska, robi to duże wrażenie. Ostatnie kilometry w dół nawet nie biegnę, bolą mnie stopy, mięśnie, boli mnie coraz bardziej piszczel. Końcówka strasznie się dłuży, w końcu docieramy do wyciągu na Dębowcu, gdzie niecałe dwie doby wcześniej impreza się zaczęła. Jeszcze tylko kilkaset metrów i meta. Zazwyczaj mam tak, że im bliżej mety, tym z jednej strony cieszę się, że już blisko, a z drugiej żałuje, że to już się kończy, tym razem jest inaczej, nawet nie mam siły cieszyć się z ukończenia, zmęczenie bierze górę. Wchodzimy razem na metę, w tym miejscu chciałem podziękować Michałowi za te wspólne 180 km. 39 godzin na wymagającej trasie zmasakrowało mnie mocno. Być może dwie dwusetki w ciągu dwóch miesięcy plus kilka innych startów, to było zbyt dużo dla organizmu. Na razie ma dość ultra, chyba je trochę przedawkowałem i pora teraz na odwyk, w każdym razie słowo na “u” wykreślam na jakiś czas ze swojego słownika. Pewnie za kilka tygodni znów mnie będzie ciągnąć w tym kierunku, ale na razie wystarczy. Nie chciałem się koncentrować na tym co nie wyszło na tej imprezie, sporo już o tym napisano na różnych forach. Mam wielką nadzieję, że organizatorzy zrobią kolejnego BUT-a za rok, wyeliminują to co poszło nie tak jak powinno i zrobią taką imprezę na jaką te góry zasługują, bo tereny do biegania są tu fantastyczne.
meta
fot. Andrzej Brandt

niedziela, 22 września 2013

ciąg dalszy końca lata

Tydzień po Gorce Maraton przyszedł czas na zmierzenie się z trasą Biegu 7 dolin odbywającego się w ramach Festiwalu Biegowego w Krynicy. Bieg bardzo mocno i licznie obsadzony, wystartowało ponad 600 osób, rzadko się takie liczby pojawiają w biegach ultra w Polsce. Czułem trochę trudy startu przed tygodniem w Gorcach, ale z planu nie zamierzałem rezygnować. Cel między 10 a 11 godzin, fajnie jakby było bliżej 10 niż 11. Nie zamierzałem oglądać się na to co robią inni, tylko swoim tempem realizować plan. Start 4.00 z krynickiego deptaku, temperatura ok 5 stopni, więc dość rześko, spodziewałem się, że start będzie większym wydarzeniem, brakowało mi bardzo muzyki, jaka towarzyszy przy starcie wiele tego typu imprez w Europie, wiem że pora wczesna, ale chętnie usłyszałbym coś energetycznego. Asfaltowy początek postanowiłem przebiec mocno i trzymać się czołówki, żeby uniknąć tłoku na podbiegu na Jaworzynę i większość trasy na górę pokonałem sam. Na Jaworzynie zaczęła się szarówka, gdzieś od niechcenia pokazywały się pierwsze promienie słońca, w dolinach mgły, Beskid Sądecki dopiero budził się, podążam granią przez Runek do schroniska na Hali Łabowskiej, gdzie zlokalizowany był pierwszy punkt kontrolny, minęło mnie kilkanaście osób, ale nawet nie próbowałem się do nich przyczepić. Trzymam tempo, jestem sam w górach, słońce wschodzi i jest pięknie. Punkt mijam bez zatrzymywania się, na zbiegu dogania mnie Janek Wąsowicz i Lucjan Chorąży, z którymi spędzam kilkanaście najbliższych kilometrów.
Nawet zwierzęta dopingowały :), fot. www.festiwal biegowy.pl,  



Bardzo podobał mi się stromy zbieg do Rytra, nie podobał natomiast kilkukilometrowy asfalt do kolejnego punktu na 36 km. Staram się utrzymać za chłopakami, nawet się to udaje, ale wiem, że brakuje mi zdecydowanie szybkości na płaskich odcinkach i w dalszej części trasy może nie być wesoło na takich fragmentach. Na punkcie jestem po 3 godzinach i 17 minutach, a więc zgodnie z planem. Uzupełniam wodę, biorę banana i dalej w drogę. Teraz podejście na Przechybę, chłopaki mi uciekają i znowu jestem sam. Ciężko mi idzie pod górę, trochę biegnę, więcej idę, nieszczególnie się czuję, chociaż tempo nie jest najgorsze. Z Przechyby długi odcinek graniowy przez najwyższy punkt na trasie Radziejową, Wielki Rogacz i Eliaszówkę. O ile pod górę jest nie najgorzej, w dół też nieźle, to względnie płaskie odcinki w ogóle mi nie wychodzą, mija mnie najpierw Ewa Majer, później Magda Łączak, patrzę z uznaniem na ich tempo, ale sam nie jestem takiego w stanie rozwinąć. Jak analizowałem później czasu, to na tym odcinku straciłem zdecydowanie najwięcej do czołówki. Cóż, trasa jest bardzo szybka i nie czuję się na niej dobrze. Z Eliaszówki zbieg po betonowych płytach w Piwnicznej ( 66 km ), gdzie zlokalizowano kolejny punkt. Na zbiegu mija mnie jeszcze Michał Jędroszkowiak, chwilę rozmawiamy, po czym Michał przyspiesza i tyle go w tym momencie widziałem. Znowu zostaję sam i w przerwach między spoglądaniem pod nogi podziwiam przepiękne widoki.
www.festiwalbiegowy.pl
W Piwnicznej zjawiam się po 6 i pół godzinach, czyli tempo 6 minut na kilometr utrzymane, czyli dalej zgodnie z planem. Krótka wizyta na punkcie, ładuję do plecaka puszkę coli, którą trzymam na czarną godzinę, czyli podejście pod wyciągiem w Wierchomli. Ale żeby tam dotrzeć trzeba pokonać dwie wydawałoby się niewielkie górki w coraz mocniej grzejącym słońcu. Do tego podejścia są całkiem strome plus organizm już trochę zmęczony i jakoś nie chętny do biegu. Mimo to udaje mi się wyprzedzić parę osób. Trochę odżyłem na tym fragmencie, ale 4 km asfalt do Wierchomli sprowadził mnie z powrotem na ziemię. Próbuję doścignąć osobę przede mną, ale nie jestem się w stanie zbliżyć. Zadanie do odrobienia na przyszły sezon, to treningi szybkościowe. Na szczęście asfalt się kończy i zaczyna się podejście pod wyciągiem, jak dla mnie najcięższy fragment trasy, ale wreszcie czuję się dobrze, wypijam puszkę coli, pomaga, przed grzbietem udaje mi się dogonić Michała, dalej kawałek po płaskim i zbieg do Szczawnika, czwórki już mocno dają znać o sobie.
fot. www.festiwalbiegowy.pl
Kolejne kilka kilometrów do żmudny podbieg do Bacówki pod Wierchomlą ( 88 km ), drogi idzie cały czas niepozornie pod górę, daje się to odczuć, ale biegnę przez las, dzięki czemu jest w końcu trochę cienia na trasie. Biegnie mi się dobrze, liczę zakręty, odliczam metry do punktu. Bacówka pod Wierchomlą to dla mnie miejsce numer jeden na całej trasie biegu. Widok na Tatry jest po prostu zniewalający, aż chciałoby się usiąść z piwem i po prostu popatrzeć. Właśnie coraz większą ochotę mam na piwo, więc wypadałoby już skończyć tą zabawę. Krótki podbieg ponownie na Runek i łagodne zbiegi w stronę Krynicy, ostatnie kilkaset metrów przed miastem trochę bardziej strome, ale z emocji nawet nie czuję, że mięśnie bolę. Ostatnie metry przez miasto, na każdym skrzyżowaniu policja lub strażacy, którzy kierują ruchem, na deptaku zrywam się do finiszu, kończę w 10 godzin i 43 minuty na 18 miejscu, super! Po mecie biorę butelkę wody i siadam w cieniu i przez kilka minut nie jestem się w stanie podnieść. Ogromne zmęczenie, ale i wielka radość. Przed kolejnym startem potrenuję szybkość, bo tego mi tutaj zdecydowanie brakło:)