niedziela, 14 kwietnia 2013

Bieganie w Lizbonie.

Koniec marca, temperatura +18 stopni i do tego słońce ( jak wyjeżdżałem to w Polsce było siedem stopni, na minusie ), bardzo miła odmiana. Pogoda do biegania bardzo dobra, wiatr delikatnie wieje znad oceanu, a ja stoję nad mostem 25 kwietnia, nazwanym dla upamiętnienia rewolucji goździków z 1974 roku, podczas której obalono dyktaturę w Portugalii. Do tego jest to najdłuższy wiszący most w Europie.
http://www.meiamaratonadelisboa.com
Dzięki organizatorom Festiwalu Biegowego jestem w Lizbonie na starcie swojego pierwszego półmaratonu i drugiego w życiu biegu po asfalcie. Jak na 7 lat biegania, to wynik dość marny, ale ja chyba po prostu nie lubię wychodzić z lasu :) Na starcie dość tłoczno, w biegu bierze udział ok. 40 tysięcy ludzi, z czego zdecydowana większość startuje na 7 km. Początek mamy wspólny, a co za tym idzie nie jest łatwo się rozpędzić. Jak się niestety okazało stanąłem zbyt daleko na starcie i ruszam dopiero po prawie 5 minutach od wystrzału startera. Wyprzedzanie idzie bardzo opornie, biegnę w zasadzie zrywami, na chwilę się rozpędzam, po czym natychmiast trzeba hamować za czyimiś plecami. Co więcej mijam sporo osób, które po prostu idą. Zdaję sobie sprawę, że dobrego wyniku, to ja tutaj nie zrobię. Ale za to mam chwilę na podziwianie widoku Lizbony z mostu, ten fragment trasy zrobił na mnie zdecydowanie największe wrażenie.
http://www.meiamaratonadelisboa.com
Dalsza część trasy nie jest niestety szybsza, mimo miejscami trzypasmowej drogi ciężko jest biec stałym tempem. Trasa wiedzie wzdłuż wybrzeża, z jednej strony linia kolejowa, z drugiej zabudowania przemysłowej dzielnicy miasta. Chwilowo nie ma widoków, ale dzięki temu można się skoncentrować na biegu. Zbliżam się do 10 km, czas nieco ponad 46 minut, zdecydowanie za słabo. Pomału robi się więcej miejsca na trasie i w końcu można przyspieszyć. Kolejne kilometry mijają niezauważalnie. Nogi niosą tak jak powinny, staram im się za bardzo nie przeszkadzać. Obieram sobie za cel zawodnika w czerwonej koszulce, biegnącego jakieś 100 m przede mną i gonię go, po minięciu zmieniam kolor koszulki zająca na inny i tak w kółko. Nawet nie wiem kiedy dobiegłem do ostatniego nawrotu na trasie na 18 km. Czas na finisz, momentami biegnę chyba szybciej niż lizboński tramwaj:)

Meta coraz bliżej, mięśnie coraz bardziej palą. Jeszcze zakręt 90 stopni i koniec. Czas netto 1.30.50, ostatnie 11 km przebiegłem w 44 minuty, szkoda że nie było możliwości utrzymać takiego tempa przez cały wyścig, następnym razem muszę zająć lepszą pozycję startową. Chociaż jak na debiut w półmaratonie, to wynik nie jest zły, a przynajmniej będzie motywacja, żeby poprawić czas następnym razem. Sam bieg mi się podobał, bardzo fajny, mocny trening i też odmiana od biegania po śniegu. Lizbona też mi przypadła do gustu. Oprócz wspomnianych już tramwajów, śliczne wąskie uliczki i przepiękne kamienice. Do tego miasto położone jest na siedmiu wzgórzach, więc nawet zwiedzając nie można się nudzić, albo jest pod górę, albo w dół, płaskich miejsc jest mało. Miło było wieczorem posiedzieć w knajpce, posłuchać fado, powłóczyć się po wąskich uliczkach, no i te widoki.