piątek, 21 grudnia 2012

świąteczno - noworocznie - wspominkowo

Końca świata nie było, więc można planować kolejny sezon :-), a imprez nie będzie raczej brakowało.
I wcale nie będzie potrzeby ruszać się gdzieś daleko,  z nowych wydarzeń np. Bieg Granią Tatr czy ponad 200 km w Kotlinie Kłodzkiej, do tego dojdzie być może jeszcze jedna dwusetka. Pozostaje tylko trenować.

Upływający rok był dla nas przyzwoity. Na pewno spory niedosyt został po Tor des Geants, ale było też kilka dobrych startów jak Niskie Tatry, Kierat czy Maraton Gór Stołowych. W każdym razie przyszły zapowiada się bardzo ciekawie. Obok wspomnianych wcześniej nowych imprez, przede wszystkim, już w styczniu, czeka mnie bardzo wymagająca impreza - Mistrzostwa Europy w Adventure Racing w Beskidzie Niskim. Marzenie o starcie w dużym, czwórkowym rajdzie wreszcie się spełni. Wraz z Magdą, Jurkiem i Hiubim, przyjdzie nam się zmierzyć z ok. 500 km trasą - pieszo, rowerem, biegówkowo i ... konno. Jeżeli dodać do tego góry i dość zimny region kraju, to szykuje się mocna przeprawa. Także najbliższy okres spędzę na rowerze, z przerwą na odrobinę świętowania.




Wesołych Świąt i owocnego napierania w Nowym Roku!!!

niedziela, 30 września 2012

Tor des Geants 2012

początek 4 sektora, z 300 mnpm wychodzi się na 500 potem znowu w dół i znowu w górę po kamiennych schodkach wśród winnic, nie podoba mi się ten fragment trasy, stawiam nogę na kamień, przyciągam drugą, inaczej nie jestem w stanie pokonać tego podejścia, brakuje mi sił, tempo jest żałosne, zastanawiam się jak będzie wyżej, bo w takim tempie tej sekcji szybko nie zrobię, a jest ona wyjątkowo wymagająca, chyba najtrudniejszy fragment na całej ponad 330 km trasie. Kolejne stopnie idą mi coraz gorzej. W pewnej chwili nie mogę zgiąć kolana, organizm się zbuntował po prostu, to jest koniec, w takim stanie nie ma sensu dalej iść, niech się coś stanie w górach, gdzie jest kiepsko z zasięgiem, to mogłoby się to źle skończyć. Dzwonię do Tomka, żeby poczekał na mnie, bo kiepsko ze mną. Chwilę rozmawiamy, udaje się zatrzymać jakąś Włoszkę, która podwiezie mnie na punkt, Tomek rusza dalej. Z Perlos szybko trafiam z powrotem do Donnas, gdzie w sali zebrał się spory tłum, jedni dopiero co przyszli, inni szykują się do wyjścia, ja czekam na busa do Courmayeur. Nawet nie jestem jakoś przybity czy zły na tą całą sytuację. W sumie to od startu liczyłem się z tym, że po infekcji, która przyplątała mi się w tygodniu poprzedzającym start, mogę nie być w stanie skończyć tej imprezy. Niby z dnia na dzień było coraz lepiej, ale widocznie zbyt dużo sił straciłem przez chorobę. Mimo tego postanowiliśmy nie odpuszczać od startu. Cel 110 godzin wydawał się całkiem realny i co więcej był realny. Nawet do wyjścia z Donnas mieliśmy ok 3h zapasu, co do planu jaki sobie rozpisaliśmy.  Może trzeba było tym razem odpuścić i iść wolniej, więcej odpoczywać, ale nie sądzę że byłbym zadowolony z ukończenia Tor des Geants w czasie 140 czy więcej godzin. Nie po to tam pojechałem. Tomek niestety też nie ukończył, doszedł do 200km do Gressoney, gdzie lekarz nie zezwolił mu na kontynuowanie imprezy.

Nie tak miał wyglądać ten start, ale nie zawsze wszystko się udaje, tak jak chcemy. Może jeszcze kiedyś uda się poprawić wynik. Muszę przyznać, że dużo fajniejszy był zeszłoroczny start. Nie tylko dlatego, że dobrnęliśmy do mety, ale po prostu było więcej emocji, radości z tego co się robi. Chyba jednak odkrywanie nowych rzeczy jest dużo przyjemniejsze niż powtarzanie czegoś, co się już zrobiło. Dlatego na przyszły rok planuję sporo nowości. Co do TdG, to poziom organizatorzy trzymają wysoki, no może pasta party ze względu na wielkie kolejki, jeszcze im nie wychodzi, ale pewne postępy wykazują w tym zakresie. 
W każdym razie polecam tą imprezę, jako niezapomnianą przygodę w wyjątkowo pięknych okolicznościach przyrody. Do galerii wrzuciłem trochę zdjęć z naszego startu.


czwartek, 26 lipca 2012

Mostly shitty

Komunikat takiej treści odnośnie prognozy pogody przywitał nas w piątkowy wieczór po przybyciu do bazy Niskotatranskiej Stihacki w Telgarcie. Za oknem nie wyglądało to wcale lepiej. Cóż przygotowaliśmy się, że spędzimy kilkanaście godzin w mokrych warunkach, może to i nawet lepiej, bo po kilka dni po Maratonie Gór Stołowych to na pewno się nie zregenerowaliśmy. Trasa wg organizatorów liczyła 98 km ( swoją drogą to mogliby dołożyć te 2 km, jakoś bardziej lubię okrągłe liczby ), w tym ponad po 5000 m w górę i w dół. Formuła imprezy jest trochę inna niż zazwyczaj spotykana w biegach ultra, mianowicie trzeba zasuwać ostro od startu, bo od PK3 ( ok 44 km ) obowiązuje limit zespołów, po 50% z każdej kategorii, które będą mogły kontynuować trasę. Startujemy w sobotę o 6.00, obok nas i niemieckiego zespołu, wyłącznie zespoły czeskie i słowackie. Jest chłodno, nic nie widać, ale na razie nie pada. Nasi południowi sąsiedzi wyrywają mocno do przodu od samego początku, a na początek mamy na 6 km 1000m w górę na Kralovą Holę. Podobnie było zresztą na Horskiej Vyzvie w Jesenikach, gdzie Czesi nie patrzyli, czy góra, czy dół, tylko gnali ile im fabryka dała. Zostajemy na końcu, co nie wróży jakoś dobrze na dalszą część trasy. Wychodzimy ponad chmury i naszym oczom ukazuje się coś takiego.
fot. A.Halienova

Przez głowę przechodzi mi myśl, żeby trochę posiedzieć i się pogapić, bo za wiele na tej imprezie nie zwojujemy. Na punkcie jesteśmy jednym z ostatnich zespołów. Dalej trasa wiedzie grzbietem góra - dół z fantastycznym widokiem na Tatry. Tempo mamy takie sobie, jak już kogoś doganiamy, to ciężko się urwać. Dopiero na stromym zbiegu do następnego punktu udaje nam się wyprzedzić sporo zespołów. Na zbiegach jesteśmy zdecydowanie mocniejsi tego dnia niż pod górę. Do punktu docieramy na 11 pozycji, już nam pozwala myśleć o zrobieniu całej trasy. Do tego konkurencja trochę się rozsiadła na punkcie, my uzupełniamy picie, zabieramy trochę jedzenia i ruszamy na kolejny ok 20 km odcinek, który organizatorzy określali na odprawie jako dość tricky. Trasa w większości przebiega wśród ściętych drzew i młodnika, do tego bez widoków i oznakowania szlaku, co jakiś czas pojawiają się ślady spraya na drzewach, którymi ktoś oznaczył drogę. Kilka razy musimy wyjmować mapę, żeby odnaleźć swoją pozycję, raz nawet wybieramy nie tę ścieżkę, co potrzeba i tracimy kilka minut. Ogólnie ta część trasy była nudnawa, wąska ścieżka z dużą ilością korzeni i kamieni, także tym bardziej ucieszyliśmy się na widok kolejnego punktu, zwłaszcza, że będziemy mogli iść dalej, no i uzupełnimy picie, które jakiś czas temu się nam skończyło.
fot. L.Smidek
Na punkcie postanawiamy chwilę zostać i skorzystać trochę z tego, co przygotowali organizatorzy i tak pijemy piwo, kofolę jemy korbaczki, chleb ze smalcem i nutellą ( ale nie na tej samej kromce :). Po kilku minutach ruszamy w kierunku Chopoku, najwyższego punktu na trasie. Nawet na chwilę się przejaśnia i wychodzi słońce, do tego widoki też dopisują. Zastanawialiśmy się cały czas, gdzie jest haczyk w tej imprezie, dotychczasowy rekord trasy wynosił nieco poniżej 16 h, co wg nas nie jest jakimś wielkim wynikiem. W Certovicy jesteśmy po 7 godzinach, jeszcze ok 10 i powinniśmy być na mecie, zobaczymy ...Odpuszczamy trochę na podejściu, żeby zostawić siły na dalszą część trasy. Za to możemy podziwiać fajne widoki.
fot. NTS
 Po około 3 godzinach docieramy do Chaty pod Chopokiem, wypijamy herbatę i ruszamy dalej, bo pogoda zaczyna się pogarszać. Zaraz po naszym wyjściu pojawia się mgła. Trasa przebiega trochę w górę, trochę w dół po kamieniach, ziemi, bardzo fajnie i przyjemnie się nam teraz biegnie. Czuć już trochę zmęczenie.
W międzyczasie mijamy kolejne zespoły, oczywiście na zbiegach i na kolejnym punkcie na 70 km jesteśmy już na 6 miejscu. Mamy niespełna 50 minut straty do podium, dystansu jeszcze trochę zostało, ale ciężko będzie przebić się tak wysoko. Tuż przed ostatnim dużym podejściem ( Wielka Chochula ) zaczyna mocno wiać i walić gradem, temperatura gwałtownie spada. Dobrze, że chwile wcześniej zdążyliśmy się ubrać, ale kuleczki grady uderzają w nas niemiłosiernie, próbuję zakryć twarz, ale bryłki i tak sieką mocno po twarzy. Zastanawiałem się przed startem, czy zabrać rękawiczki, teraz cieszę się, że je mam. Do wierzchołka jeszcze trochę brakuje, ale próbujemy podbiegać, by wyrwać się jak najszybciej z tej wichury. Wg profilu trasa po szczycie powinna mocno spadać w dół, ale jakoś nie chce. Cały czas idzie góra - dół. Chyba się prędko nie wydostaniemy w tego masywu. Mijamy jeden zespół po drodze, gość idzie w krótkich spodenkach, oj nie zazdroszczę mu tego, jak i tym wszystkim, którzy są za nami na grani. W końcu docieramy do kosówki, która osłania nas od wiatru i gradu, robi się nawet trochę cieplej. Niżej pada deszcz, co powoduje, że ścieżka robi się dość śliska. Docieramy do ostatniego punktu, 10 km przed metą, herbata na chwilę nas rozgrzewa, ale po wyjściu szybko robi się z powrotem zimno.
fot. NTS
Ostatni odcinek kosztował nas sporo sił, przed nami dwie niewielkie górki, ale idzie mi to jak krew z nosa. Tomek czuję się nieco lepiej, próbuję utrzymać jego tempo, ale nie mam sił. Krótkie podejście ciągnie się w nieskończoność. W końcu osiągamy ostatnią górkę, stąd już tylko 5 km w dół do mety. Zmuszam się do biegu, ale tempo jest już słabo. Jakby tego było mało, to wychodzi na to, że możemy złamać 17 h, tylko skąd wziąć na to siły, ale przynajmniej spróbujemy. Końcówkę po asfalcie pokonujemy ostatkiem sił, ale udaje się, po 16.59 h docieramy na 5 miejscu na metę. Zwycięzcy byli nieco ponad 2 godziny przed nami, którzy zresztą wygrali wszystkie wcześniejsze edycje. Przed startem czas, jak i miejsce, wzięlibyśmy w ciemno. Trasa dała nam mocno w kość, pewnie czulibyśmy się lepiej, gdyby nie start w Górach Stołowych  tydzień wcześniej, ale o możliwości startu w NTS dowiedzieliśmy się dopiero po maratonie. Nieważne, dostajemy coś do jedzenia, nawet nie mamy sił wypić piwa, chyba z godzinę nam to schodzi:). Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale był to naprawdę bardzo dobry występ i nie było nigdzie haczyka :) Impreza bardzo fajna, kameralna, sympatyczni i życzliwi orgowie, piękna trasa widokowo, tzn tam gdzie było coś widać, w pozostałych miejscach przypuszczam, że też jest ładnie, do tego świetny teren do biegania. Na pewno jedno z tych miejsc, do których będę chciał wrócić. A rano odwiedził nas jeszcze niespodziewany gość.



poniedziałek, 16 lipca 2012

Maraton Gór Stołowych

Tak gdzieś do ok. 39 km to jakoś nic specjalnego się nie działo, biegłem sobie swoim tempem, podziwiałem fantastyczne formacje skalne, wyprzedzałem albo byłem wyprzedzany, ale do końca nie mogło być tak pięknie. Jest końcówka Błędnych Skał, teren płaski, sporo kamieni i korzeni, co jakoś specjalnie w biegu nie przeszkadza, ale ja już nie biegnę, odcina mi zasilanie i nie bardzo mogę cokolwiek z tym zrobić, jedzenia już organizm nie przyjmuje. W tym samym czasie tracę 10 miejsce, na którym byłem od 30 km, mija mnie dwóch zawodników, nawet na to nie reaguję. Chciałbym gonić, ale nie mam siły, nawet na zbiegu do Karłowa nie potrafię przyspieszyć, a czeka jeszcze deser w postaci schodów na Szczeliniec Wielki. Z tego fragmentu nawet nic nie pamiętam, były schody, a później znalazłem się na mecie. Tyle. W każdym razie był to jednej z bardziej udanych startów w tym roku, mimo zawalonej końcówki, i jedne z fajniejszych terenów do biegania, jakie odwiedziłem. O organizacji nie ma co się rozpisywać, było super.

Poniżej kilka fotek autorstwa Moniki Strojny.





niedziela, 8 lipca 2012

Ogień

Rajd 4 Żywiołów, 150 km z czego większość na rowerze, okolica, którą dobrze znam, pewnie jakieś 15 godzin na trasie, w zasadzie to powinna być bułka z masłem..., chyba trochę nie doceniłem tej imprezy, a zwłaszcza tego co może zrobić palące słońce, a grzało od rano. Najpierw krótkie kajaki, gdzie upał za bardzo nie przeszkadzał, zwłaszcza jak ciągnęło się kajak pod prąd w wodzi miejscami po kolana, ale kolejnych etapach dało się odczuć, kto będzie rozdawał karty. Do tego doszło trochę problemów nawigacyjnych, ani Zenek ani ja nie mieliśmy chyba dobrego dnia, bo jak wytłumaczyć szukanie przez kilkanaście minut punktu stojącego blisko drogi, koło którego przechodziło się kilka razy, albo szukanie jaskini tam gdzie jej nie ma? Z ciekawostek organizator wymyślił etap rowerowej jazdy na orientację na zasadzie totolotka, tzn punkty były zaznaczone na mapie, ale nie opisane, a trzeba było zaliczać je według kolejności. Oczywiście na punkt A trafiliśmy po objechaniu wszystkich pozostałych punktów.
fot. Zenek Lulek

Dalej wcale nie było lepiej. Przed zmrokiem wychodzimy na 10 km trekking po szlaku wokół Doliny Wodącej. Ale żeby nie było za łatwo, to szlaku w ok 70% nie było, no i nałaziliśmy się po krzakach, polach, wyrzucając z siebie coraz to barwniejsze słowa pod adresem organizatora. Do tego jeszcze moja czołówka czekała sobie spokojnie na kolejnym przepaku, gdzie tak na marginesie dotarliśmy krótko przed świtem :) dobrze, że chociaż miałem lampkę rowerową, oczywiście ze starymi bateriami, więc na treku przynajmniej widziałem co mam pod nogami. Gorzej było na rowerze, gdzie Zenek oprócz nawigacji, to jeszcze zajmował się oświetlaniem mi drogi. I w tym miejscu chciałem mu za to bardzo podziękować, duża jego zasługa, że zaliczyłem tylko jedną wywrotkę.
fot. Zenek Lulek
 
Końcówka poszła nam trochę sprawniej, nawet trafiłem 2 na 3 strzały z wiatrówki, chociaż trzymałem coś takiego pierwszy raz w rękach. Po 23 godzinach i 24 minutach meldujemy się na mecie na 4 miejscu. Dawno się tak nie zmęczyłem, ale bardzo mi się podobało, no i może lepiej, że to tyle trwało, bo przynajmniej nie zdążyliśmy na mecz Polska - Czechy na koko euro spoko.

środa, 20 czerwca 2012

Rzeźnik

" Biegnij biegnij żwawo górami lasami, przeskocz nad strumykiem przeskocz, chyl się pod drzewami..." tak się zaczyna hymn Biegu Rzeźnika autorstwa zespołu o dość oryginalnej nazwie - Wiewiórka na drzewie, żwawo, w miarę możliwości, starliśmy też poruszać po trasie z Komańczy do Ustrzyk Górnych. Zaczynamy dość spokojnie meldując się na pierwszym punkcie poza pierwszą setką zespołów, najtrudniejsze są dwa ostatnie odcinki trasy przez obie połoniny, także jeszcze zdążymy się zmęczyć. Wraz z kolejnymi kilometrami udaje nam się wyprzedzać wiele zespołów, zwłaszcza zbieg wychodzą nam tego dnia bardzo dobrze, pomimo dość nierównego podłoża z korzeniami i luźnymi kamieniami, na każdym stromym zbiegu nogi same niosą i mamy wiele frajdy z biegania. Problemy zaczynają się na tzw drodze Mirka przed Smerekiem, płaski 8 km odcinek po asfalcie, ale tempo mamy takie sobie. W Smereku bierzemy po bułce, co przynajmniej mnie stawia  na nogi, niestety na Tomka to nie podziałało, męczy się bardzo na podejściu. Na połoninie zaczyna wiać, co przynosi sporą ulgę, bo pogoda niestety nie dopisała i było dość gorąco, poza tym dla takich widoków warto było się tyle męczyć, aż chce się usiać i pogapić się chwilę w spokoju. Tomek wyraźne odżywa, na zbiegach goni tak, że ciężko za nim nadążyć, co więcej mijamy wszystkie ekipy, które wyprzedziły nas na podejściu. Przed nami tylko podejście na Połoninę Caryńską i w dół do mety. Sytuacja sprzed pary godzin znowu się powtarza, pod górkę idzie słabo, w dół gonimy. Po 11 godzinach i 25 minutach wpadamy na metę, zajmujemy 26 miejsce, Tomek poprawił wynik sprzed roku o ponad 30 minut. Myślę, że granica 11 godzin była do złamania, cóż pozostaje poprawić się za rok. Bardzo podobała mi się atmosfera na Rzeźniku, zwłaszcza wzajemny doping w końcówce trasy, gdy mijało się ciągle z tymi samymi ekipami, sympatyczne to było. Poza tym fajnie było się zobaczyć ze znajomymi z rajdów i setek i spokojnie wypić piwo przed startem i na mecie.


 fot. Monika Strojny
 fot. Monika Strojny
fot. Monika Strojny
no i Wiewiórka na koniec

niedziela, 3 czerwca 2012

Up and down

Kierat to zdecydowanie stały punkt startowy od samego początku moich startów, w tym roku nic się nie zmieniło pod tym względem. Trasa nie wydaje się jakoś skomplikowana, a już na na pewno nie pierwsza 50-tka, tylko dlaczego jest tak dużo asfaltu? Dobrze, że przynajmniej masyw Mogielicy jest na deser. Punkt 18.00 ponad ruszamy, staram się trzymać czołowej grupy, ale po kilku kilometrach czuję, że coś jest nie tak z moim żołądkiem, chyba zjadłem zbyt ciężkostrawny obiad i to się teraz odbija, jest mi niedobrze i odechciewa się mi biegać, na PK1 jestem gdzieś w połowie pierwszej setki, słabo, w dodatku dalej się kiepsko czuję, zjadam pół paczki czekolady, trochę mnie to zatyka i powoli siły wracają, ale dalej ciężko mi się biegnie. Gdzieś między PK2 a PK3 doganiam Zenka i Jacka, gadamy, biegniemy, idziemy, asfalt, szutrówka, pole, krzaki, asfalt, etc, tak mniej więcej spędzamy kilka najbliższych godzin. W ramach urozmaicenia przed półmetkiem wpadamy na tory kolejowe, którymi dojeżdżamy do Kasiny Wielkiej. Jesteśmy w okolicy 20-tego miejsca, nawet nie najgorzej.
Ufo w Wyspowym,  fot. Jacek Deneka

Na punkcie spotykamy Huberta, z którym jak się później okazało, dotrę aż do mety. Do tego Zenek zaprzyjaźnia się z pewnym kubeczkiem, o czym nieco więcej napisał na swoim blogu, w każdym razie przyjaźń została brutalnie przerwana. Przed nami ciekawsza część trasy, do tego robi się dość tłoczno, w sumie to jest nas chyba z 10 osób, mały tramwaj się zrobił. Zbliżamy się do Mogielicy, kilka lat temu straciłem w okolicy jakieś 2 godziny, próbując się przedostać z jednego PK na drugi, fajnie byłoby teraz nic nie spaprać w nawigacji. W międzyczasie przed PK 11 tramwaj nam się rozrywa, o tym jak to było można przeczytać u Huberta, więc nie będę tego powtarzał. Na PK11 jesteśmy na 14 miejscu, fajnie byłoby skończyć w pierwszej 10. Dalej podążamy we trójkę, Hubert, Marek z którym w zeszłym roku też miałem okazję spotkać się na trasie i ja, a przed nami najciekawsza cześć trasy. Plan jest taki, żeby wbić się na przełęcz, a następnie stokówką dotrzeć do Bukowego Wierchu, a później w dół do PK12. Póki co wszystko nam się zgadza, do tego dobrze się biegnie, Sytuacja na chwilę się skomplikowała, gdy nie znaleźliśmy żadnej z dwóch ścieżek, którymi chcieliśmy pójść, ale trafiła się za to kolejna, która doprowadziła nas dokładnie w to miejsce, gdzie chcieliśmy trafić. Zbiegamy szybko do punktu, jesteśmy na 8 miejscu! Tak wysoko, to na Kieracie jeszcze nie byłem.
fot. Jacek Deneka

Do mety zostało 12 km, tak sobie głośno myślę, że jeżeli przyspieszymy to uda mi się zrobić życiówkę na setce. Wielkiego entuzjazmu u chłopaków nie widzę, zresztą po prawie 90 km to się go nie spodziewałem :) Ale zasuwamy co sił do mety, końcówka asfaltowa dłuży się okropnie, nawet nie chcę już patrzeć na mapę jak daleko jeszcze. Mijamy tabliczkę Limanowa, boisko, kilka zakrętów i po 15 godzinach i 43 minutach wpadamy na metę. Rekord pobity, do tego 8 miejsce, super, nie sądziłem, że po kiepskim początku, uda się zrobić taki wynik. Do tego doszła prawie bezbłędna nawigacja, w czym oczywiście spora zasługa Zenka. Jestem bardzo zadowolony, jak dotąd najlepszy start w tym roku.

wtorek, 17 kwietnia 2012

W poszukiwaniu... zimy

Tak, tak, to nie pomyłka. Podczas gdy wiosna zadomowiła się na dobre, niektórzy zapragnęli jeszcze zabaw na śniegu. A tak na serio, to chcieliśmy w końcu rozpocząć sezon w górach. Okazja ku temu nawet się znalazła w nie tak odległych Jesenikach, za naszą południową granicą. Zwało to się dokładnie Rock Point Horska Vyzva, liczyło niespełna 60 km, taki trochę krótszy Rzeźnik, no i zabawa była przednia.
Mapkę imprezy można zobaczyć tutaj. Punktualnie o północy 130 dwuosobowych teamów wyruszyło na trasę z Kouty przez Keprenik do Ramzovej ponownie przez Keprenik, dalej Cervenohorskie Sedlo, Pradziad, Ovcarnia do Kouty nad Dessnou.. Wykres trasy wyglądał tak:

W zasadzie po jakichś 2 km szło się już po śniegu, dość miękkim, przez co noga zapadała się tak do połowy łydki. Ale im wyżej, tym śnieg był twardszy i całkiem dobrze się biegało, ale za to piździło. Tak źle i tak nie dobrze :) Ponadto była mgła, co nieco utrudniało szukanie wstążek, przez co trochę czasu traciliśmy na odnajdywanie trasy. Przy drugim podejściu na Keprenik zaczęło solidnie sypać śniegiem, zima na całego.
Jakby ktoś nie wierzył, że była zima, to proszę bardzo oto fotka.
fot. http://www.horskavyzva.cz/fotogalerie.html?albumid=5732109211358532561

Organizator zadbał o nas i postawił kilka punktów z herbatą i kofolą na trasie, coś na ząb też było. W zasadzie wszystko było, tylko widoków brakowało. Nawet wieża na Pradziadzie nie chciała się pokazać. W ogóle to trzeci raz byłem na tej górze i po raz trzeci nic z niej nie widziałem. Chyba mnie po prostu nie lubi. Za to nieźle tam dmuchało.
Z Pradziada mieliśmy kierować się na Vysoke hole, ale z jakichś powodów, nie zrozumiałych dla nas ze względów językowych, zostało to zmienione. W sumie może to i dobrze, bo dzięki temu trafił się bardzo fajny kawałek trasy. Strome zbocze pokryte miękkim śniegiem, funkcję nart przejęły buty, na których slalomem między drzewami zjechaliśmy na dół. Końcówka niestety była mało ciekawa, kilka kilometrów nudnego asfaltu do mety. Wynik zrobiliśmy jako taki, zdecydowanie brakuje jeszcze mocy, ale poza tym nie było źle. Impreza bardzo fajna i chętnie tam jeszcze zawitam. W ogóle Jeseniky to bardzo interesujące miejsce, zimą można pośmigać na biegówkach, praktycznie w każdej wiosce są przygotowane trasy biegowe, natomiast latem jest gdzie pojeździć na rowerze. Polecam.