wtorek, 20 września 2011

Ahoj Przygodo - Tor des Geants 2011


Aktualizujemy chip i po chwili jesteśmy wśród innych głodnych i żądnych wrażeń w strefie startu tuż przy kościele w Courmayeur.  Nie mam pulsometru ale tętno to mam chyba ze 180, po Tomku widać, że u niego jest podobnie. Pozostało kilkanaście minut do godziny 10.00. Powoli dociera do nas, że za chwilę rozpocznie się coś, czego nie jesteśmy w stanie sobie za bardzo wyobrazić, coś na co czekaliśmy wiele miesięcy, co ciągle siedziało gdzieś tam w głowie, a teraz jesteśmy w tym wielkim kolorowym cyrku, który za chwilę ruszy na 332,5 km trasę wokół doliny Aosty. Krótkie przemówienia, powitanie uczestników przez Ulricha i Annemarie Gross, ubiegłorocznych zwycięzców, odliczanie i ruszamy wśród dźwięku dzwonków, oklasków, krzyków, chyba z pół Courmayeur wyszło na ulicę by pożegnać prawie 500 śmiałków, którzy ruszyli na trasę 1 sektora, gdzie przyjdzie im pokonać 48 km do pierwszej bazy w Valgrisenche. Na początek od razu podejście na Col Arp ( 2571 m npm ). Idziemy w ciągłej euforii kilkusetosobowym tramwaju, wokół coraz piękniejsze widoki oraz pasące się konie, które towarzyszą nam, aż do przełęczy. Pierwszy etap chcemy pokonać spokojnie, żeby nie przegiąć, zbiegamy powoli i krótkim krokiem, jeszcze zdążymy się zmęczyć. Żeby trochę ulżyć zawodnikom organizator przygotował co kilka kilometrów punkty żywieniowe, gdzie były same rarytasy. Zajadamy się serami, mochetą ( rodzaj wędzonej szynki ), do tego ciasta, owoce, piwo. W zasadzie to chciałoby się dłużej posiedzieć na punktach, zwłaszcza tych z ładnymi widokami i po prostu się poobijać :)
 fot. Tomek Krawczyk
Napieramy jednak dalej. Po zmroku docieramy do pierwszej z baz, trochę przemoknięci, gdyż od 1,5 h pada, doznania akustyczne uzupełniają coraz bliższe wyładowania atmosferyczne. Podczas całej imprezy zaplanowano 6 baz, gdzie jest dostęp do naszych depozytów, jest dużo więcej jedzenia niż na punktach, są łóżka, prysznice. Planujemy 4 godziny snu, zanim wyruszymy na najdłuższy 53 km odcinek do Cogne. Niestety rzeczywistość weryfikuje nasze plany, ja trochę drzemię, Tomek nie śpi wcale. Makaroni nie pozwalają na spokojny odpoczynek. Widać nie są jeszcze zmęczeni, dlatego są tacy głośni. Na odprawie organizator wspominał, że będziemy wszyscy na trasie mówić jednym językiem, póki co dobrze że nie rozumieją naszego języka. Decydujemy się wyjść o północy, bo ze snu i tak nici. Przed nami bardzo trudny etap, będziemy na dwóch najwyższych przełęczach w całym wyścigu. Dwie pierwsze udaje nam się zaliczyć w nocy, deszcz ciągle pada, ale dzięki temu jest chłodno i idzie się całkiem przyjemnie. Jak wyszło słońce przestało być taki miło, grzeje jak cholera, do tego przed nami najwyższa przełęcz Col Loson ( prawie 3300 m ), zero wiatru, w środku czuję się jak woda wrząca w czajniku. Widzę, że Tomek też się podobnie męczy. Napotkani turyści dopingują nas forza, forza, na chwilę to pomaga. W końcu zdobywamy przełęcz i czeka nas 12 km w dół do Cogne, perspektywa schodzenia palącym słońcu nie bardzo mi się podoba. Im niżej tym robi się cieplej. Trochę jesteśmy zmęczeni, decydujemy się, że trzeba będzie się przespać po dotarciu do bazy, bo w tym stanie dalej nie pociągniemy.
 fot. Tomek Krawczyk
Tomek idzie spać, ja idę jeszcze na masaż, może po tym będzie się trochę lepiej napierać. Zasypiam na stole. Miła pani budzi mnie po kilkunastu minutach, że to już koniec. Z niechęcią przenoszę się na łóżko. Po godzinie snu wyruszamy dalej. Etap wydaje się całkiem prosty, 46 km z czego 30 km to droga w dół do najniższej bazy podczas TDG w Donnas ( 330 m npm ). Tylko jedno duże podejście, a później w dół do mety. Bułka z masłem. O tym jak bardzo się myliłem przekonaliśmy się kilka godzin później.  Ruszamy wraz z Francuzem Laurent’em i Finem Janne. Ukończyli w zeszłym roku, teraz chcą poprawić czas, do tego Janne był na podium w tegorocznym PTL podczas UTMB dwa tygodnie wcześniej. Idziemy dłuższą chwile razem, rozmawiamy o trasie, o tym co czeka nas dalej, narzekamy na zjadaczy sera i spaghetti. Widać nie tylko nam zaszli za skórę. Chłopaki później odskakują, my swoim tempem idziemy w stronę schroniska Rif Sogne. Jest noc, temperatura bardzo przyjemna, gwiazdy pięknie świecą. Docieramy do schroniska, według nas to zdecydowany numer jeden, jeśli chodzi o punkty na dotychczasowej trasie. Klimatyczny wystrój, jedzenie pięknie podane, do tego bardziej urozmaicone niż zwykle, zajadamy pyszną zupę, pijemy wino, aż nie chce się stąd wychodzić. Żal opuszczać takie fajne miejsce, ale przed nami jeszcze kawał drogi do Donnas. Przełęcz zdobywamy szybko, po czym zbiegamy w dół.  Mijamy dwa schroniska, szeroka, trochę kamienista szutrówka, wokół góry oświetlone przez księżyc. Czujemy się jak w bajce.
 fot. Tomek Krawczyk
Czuję jednak, że coś mnie wyrywa z tej bajki. Każde dotknięcie ziemi wywołuje coraz większy ból w prawym kolanie. Do tego nawierzchnia robi się beznadziejna, mnóstwo nierównych kamieni, korzeni, do tego wąska ścieżka przez las i zero widoków. Próbuję się chwilę porozciągać, ale nawet to przychodzi z trudem. Przypomina mi się ubiegłoroczny Adventure Trophy, gdzie ból w tej samej okolicy wyeliminował mnie z imprezy i startów na kilka miesięcy. Nie chcę, żeby to się powtórzyło, nie w tym momencie! Jeszcze tyle trasy przed nami, tyle świetnych widoków. Coraz częściej dociera do mnie, że to może być niestety już koniec. Jestem wkurzony i bezsilny, biorę 2 tabletki przeciwbólowe, na chwilę chyba pomaga, albo tak przynajmniej chcę żeby mi się wydawało. Zejście dłuży się niemiłosiernie, noga boli, nastrój fatalny, u Tomka trochę lepiej, ale też bez rewelacji. Boli go kolano, bo wcześniej wyrżnął i teraz trochę mu spuchło. Przed świtem, zmęczeni, docieramy do Donnas. Idziemy spać na 3 godziny. Może sen pomoże chociaż trochę na nasze dolegliwości. Budzę się,  przeciągam, zginam nogę i nie czuję bólu. Omal z łóżka nie spadłem wtedy z radości. Tomkowi sen też posłużył bo czuje się lepiej i kolano mniej dokazuje. Pakujemy się i ruszamy na najtrudniejszy, jak się później okazało sektor. Na sam początek wychodzimy z Donnas z 330 m na ponad 2200 m. O tym, że słońce pali kolejny dzień, nawet już nie wspominam. Idziemy noga z nogą, byle się za bardzo nie zmęczyć w tym upale.
  fot. Tomek Krawczyk
Ale dzień mija przyjemnie, zrobiliśmy sporo przewyższeń, ale niewiele odległości. Ściemnia się a  my jesteśmy dopiero na podejściu pod Col Marmontana. O ile pod górę idzie się nienajgorzej, to w dół kiepsko, bardzo nierówna nawierzchnia, mnóstwo luźnych kamieni powoduje, że poruszamy w dół się z średnią prędkością rzędu 2 km / h. To będzie długa i trudna noc. Co więcej u mnie ponownie odzywa się kolano, ale tym razem wiem, że jak się prześpię to ból ustąpi. W dodatku Tomek łamie kijek i rani drugie kolano. Od tej pory jedno kolano służy mu do podchodzenia a drugie do zbiegów. Jesteśmy bardzo zmęczeni, senni, poruszamy się bardzo wolno, co chwilę zataczając się i potykając o kamienie i korzenie. Decydujemy , że dojdziemy do Niel i prześpimy się 2 h ( na punktach można było pozostać max 2 godziny, w bazach aż do limitu ) Ale dotarcie do Niel, wcale nie jest proste. Idziemy góra, dół, góra, dół, wysokość wcale nie chce spadać. W końcu kładziemy się w krzakach na pół godziny, bo w tym stanie to jeszcze zrobimy sobie krzywdę. Sen trochę pomógł, po godzinie docieramy do punktu, idziemy od razu do namiotu. Chwilę po nas przychodzą poznani wcześniej Janne i Laurent. Jeśli my wyglądamy tak jak oni, to nie jest dobrze. Ale nie chcę tego wiedzieć. Dwie godziny snu w zimnym namiocie trochę pomogły. O ile ja się czuję w miarę dobrze, o tyle Tomek nie bardzo. Kolano mu jeszcze bardziej spuchło, mówi że brakuje mu odpoczynku i będzie spał dłużej na 200 km w bazie w Gressoney i zobaczy co będzie z kolanem. Ja idę dalej. 
  fot. Tomek Krawczyk
Najbliższy etap prowadzi do Creatz, widoki coraz fajniejsze, na dzień dobry idę dolinką i gapię się na Monte Rosę. Ponadto zrobiło się trochę puściej na trasie, można nawet przez chwilę w spokoju podziwiać okolicę. Pod górę i po płaskim idzie mi się ok., w dół już nie, noga jest trochę sztywna, kolano nie zgina się tak jak powinno, ale w tej chwili wierzę, że nie będzie to przeszkodą w dotarciu do mety. Tomek wychodzi z Gressoney po 4 godzinach, mówi że czuje się lepiej i będzie szedł dalej, co zresztą słychać po głosie, że jest w dużo lepszej formie. Ulżyło mi bardzo, jak to usłyszałem. Przed 22.00 docieram do bazy, wraz z napotkanym po drodze sympatycznym Belgiem Claude’m, gość po 60 – tce, ale zasuwa, aż miło patrzeć. Do tego ja ani słowa po francusku, on nic po angielsku, ale mimo to rozmawia nam się bardzo miło. To chyba był ten jeden język, o którym wspominano na odprawie :)
Z Claude’m pokonam zresztą, jak się później okazało, jeszcze sporo kilometrów. Tymczasem w bazie chcę się wyspać. Obiecałem to swojemu organizmowi, że jak dojdzie do Cretaz to prześpi się 4 godziny, zje kolację, wypije wino i weźmie prysznic. Czymś trzeba było go przekupić, żeby tu dotrzeć :) W międzyczasie do bazy dociera też Tomek, też planuje spać kilka godzin. Ja wychodzę przed 4.00, do mety zostało już niecałe 100 km, odcinek z Cretaz do Ollomont to dla mnie absolutnie numer jeden na całej trasie. Większą cześć trasy spędza się na wysokości ponad 2000 m, wśród skał, jeziorek, kamiennych domków. Do tego trasa niezbyt trudna, bez bardzo stromych podejść i zbiegów. Jest pięknie, nawet słońce już tak bardzo nie przeszkadza. Po 22.00 docieram do ostatniej bazy, śpię godzinę i ruszam do mety, do której zostało tylko, albo aż 49 km. Tomek dociera do Ollomont o 1.00, śpi 1,5 h godziny i też rusza dalej. Jest w bardzo dobrym nastroju, widać, że odpoczynek dzień wcześniej bardzo mu się przydał.
 
  fot. Tomek Krawczyk
Zresztą na ostatnim etapie Tomek  wyprzedził ok. 40 osób. Był w stanie nawet biec w dół, co u mnie nie wchodziło już niestety w grę, Za to pod górę to miałem taki power jakbym dopiero co wyruszył ze statru.. Podejście na ostatnią przełęcz Col Malatra pokonuję bardzo sprawnie. Chyba bliskość mety sprawiła, że dostałem takiego przypływu energii. Ponadto wiedziałem, że jeśli mam kogoś jeszcze wyprzedzić, to tylko pod górę. Tomek nie miał na szczęście tego problemu i wyprzedzał, zarówno pod górę jak i w dół, majtając przy tym na wszystkie strony rzepką w napuchniętym kolanie. Na przełęczy z telefonu Rysiek śpiewa, że w życiu piękne są tylko chwile. O tak, ta chwila trwa u nas już prawie 5 dni. Myśl, że to wszystko niebawem się skończy powoduje u mnie lekkie uczucie smutku. Ostatnie 17 km bardzo się dłużyło, meta była coraz bliżej, ale wciąż jednak daleko. Do tego coś źle policzyłem i brakło mi jedzenia tuż po przekroczeniu ostatniej przełęczy, zrobiło mi się trochę niedobrze, może przez słońce, albo wspomniany wcześniej brak jedzenia. Ostatnie km to ciągłe spoglądanie na wysokościomierz, dlaczego te cyferki tak wolno się przesuwają! Od ostatniego schroniska Rif Bertone trasa idzie już ciągle w dół, zakręt, 50 m prostej i kolejny zakręt, i tak w kółko. Po jakimś czasie widać już pierwsze zabudowania w okolicy Courmayeur, w końcu kończy się ścieżka, jest asfalt, stoją samochody, to znak że nie może już być daleko. Zaczynam nawet lekko truchtać, ktoś mówi, że do mety już tylko kilometr, zaczynam już świętować, nawet bólu w nogach nie czuję, przebiegam przez uliczki Courmayeur, ludzie w knajpach, na ulicy biją brawo, dzwonią dzwonkami, wbiegam na czerwony dywan, jeszcze kilka metrów i przekraczam linię mety. Ktoś robi mi zdjęcia, ktoś podaje rękę, sam tego nie potrafię dobrze ogarnąć, jestem półprzytomny, ale niesamowicie szczęśliwy, dostaję piwo i próbuję ochłonąć. Udało się! Wszystkie trudności, ciężkie chwile udało się pokonać. Łzy same cisną się do oczu. Nie mogę uwierzyć, że to już koniec, koniec fantastycznej opowieści, bardzo pięknej, wymagającej, bolesnej, ale pełnej niesamowitych emocji, widoków, sympatycznych ludzi. Idę pod prysznic i na masaż, o tak nogi na to zasłużyły. 2,5 h godziny później na metę dociera Tomek. Jest równie szczęśliwy jak i ja. Wieczorem będziemy świętować. Przed startem dziennikarz zapytał mnie co to jest Tor des Geants, odpowiedziałem, że wielka przygoda i pewnie coś jeszcze. Teraz wiem, że TdG to niesamowita przygoda, ale i narkotyk, bo już chcemy tam wrócić.

Tor des Geants w liczbach:
330 km
24 000 m przewyższeń
150 godzin limit
1 200 wolontariuszy
476 uczestników z 22 krajów
45 lat średnia wieku
25 przełęczy powyżej 2000 m

niedziela, 10 lipca 2011

Szlakiem Orlich Gniazd


Wstyd się przyznać, że jako mieszkaniec Jury nigdy wcześniej nie pokonałem całego Szlaku Orlich Gniazd, chociaż jego znaczne fragmenty znam dość dobrze. Całe szczęście, że możliwość pokonania prawie całej trasy pojawiła się podczas Transjury. Ot, taka piesza wycieczka z Częstochowy do Krakowa na dystansie nieco ponad 160 km. Nie wiele brakowało, a w ogóle bym nie wystartował, po godzinie oczekiwania na PKS w Olkuszu chciałem dać sobie nawet spokój ze startem. Tu wielkie ukłony dla Magdy i Piotrka, którzy dostarczyli mnie na start. Punktualnie o 21.00 ruszamy, rzut oka na pozostałych uczestników, kilka znajomych twarzy, ale większość zawitała na imprezę z asfaltu, tak to przynajmniej oceniłem po butach jakie mieli. Pierwsze kilometry szybkie, krajobrazowo nieszczególne. Aha, idea imprezy polegała na tym, że na trasie były rozstawione punkty kontrolne, na których mieliśmy się meldować, co więcej lokalizacje były nieznane. Wracając do biegu, bo w nocy jeszcze biegłem, w okolicy Złotego Potoku dochodzi mnie Gaweł, z którym jak się okazało przemierzę całą trasę aż do mety. Noc mija spokojnie, przez dłuższy czas nie możemy się oderwać od dwóch asfaltowych zawodników, którzy szczere mówiąc byli trochę męczącym towarzystwem. Nie to żebym miał coś przeciwko bieganiu po asfalcie, ale teksty w stylu " czemu kurwa musimy iść szlakiem po mokrej trawie, skoro obok jest droga" trochę osłabiają.  W sumie to wysłuchaliśmy jeszcze  kilku ciekawych historii. Co ciekawe panowie nawigowali na opis, mapy w rękach to raczej nie mieli. W końcu odbiegają od nas i nasze uszy mogą nacieszyć się ciszą nocnego lasu. Świt wita nas w okolicy Mirowa i Bobolic. Odbudowany zamek w Bobolicach robi o poranku całkiem miłe wrażenie. Tempo trochę siada, w okolicy Góry Zborów dopada mnie senność, trochę się to za mną ciągnie, do czasu aż zaczęliśmy biec. Zaliczamy kolejne punkty, posilając się na nich tym, co przygotował organizator. Wszystko szło fajnie, aż do okolic Pilicy, gdzie jeden z mijanych uczestników uświadomił nas, że ominęliśmy jeden PK, w dodatku prawie na samym początku tj, w Olsztynie. O tym, że nie szedłem wtedy po szlaku to wiedziałem, na jakieś 500 m szlak opuszczał główną drogę, po czym w centrum Olsztyna na nią wracał. Odbicia szlaku po prostu nie znalazłem, dlatego poszedłem dalej. Nie byłem w tym zresztą osamotniony. 
fot. Tomek Krawczyk
Jesteśmy teraz na 80 km, punkt był w okolicy 25. Psycha siada mocno, za brak punktu wg regulaminu grozi dyskwalifikacja. Mnie się odechciało wtedy iść, Gaweł też nie wyglądał na zadowolonego z faktu pominięcia punktu. Decydujemy kontynuować imprezę, ale tempo jest już dość słabe. 80 km zrobiliśmy w 12 godzin, na kolejne 80 potrzeba nam było aż 18. Idziemy dalej, ale robimy coraz więcej przerw, w sumie to nawet na nie czekam, bo za każdym razem Gaweł wyjmuje coś smakowitego z plecaka. Zastanawiam się ile on tego jeszcze ma :) W zasadzie do Olkusza było jeszcze jako tako, później już w ogóle nie biegliśmy. Mięśnie było ok, stopy trochę protestowały, ale przede wszystkim brakowało chęci. 
 fot. Tomek Krawczyk
W Sułoszowej jemy hamburgera na przystanku autobusowym, na chwilę powoduje to przypływ energii, ale tylko na chwilę. Zaczyna się druga noc. Szlak w Dolinie Prądnika ma to do siebie, że aż do Ojcowa idzie góra - dół, góra - dół. Chyba był to najtrudniejszy etap na trasie. Poziom motywacji równa się zero. Do tego chce się bardzo spać. Idziemy 10 minut, siadamy na drodze i zasypiamy na 2-3 minuty, i tak w kółko. W sumie nie wiem czy to jest w jakiś sposób udowodnione, ale po kilku takich power napach senność mija. Do tego przypominam sobie, że w telefonie mam odtwarzacz mp3. Piosenki Pidżamy Porno  i Dżemu w dużym stopniu skróciły męczarnie w końcówce. Przynajmniej się człowiek obudził jak zaczął śpiewać. W każdym razie na każdą kolejną imprezę biorę mp3. Końcówka dłuży się bardzo. W Giebułtowie wita nas napis na cześć Maćka Więcka, który zdradza tajemnicę jego zwycięstw. Maciek po prostu spieszył się na grilla i dlatego wygrał:) Po 30.14 h meldujemy się na mecie, wynik co tu dużo mówić rozczarowuje, chyba po raz pierwszy nie mam satysfakcji z ukończenia trasy. Zbyt wiele rzeczy nie zagrało przed i w trakcie. Szkoda.
Trochę fotek z imprezy, które wykonał Tomek znajduje się tutaj.

środa, 29 czerwca 2011

Rzeźnicke klimaty

W długi czerwcowy weekend Tomek wybrał się w odległe tereny, gdzie grasują Bieszczadzkie Anioły, by zmierzyć się z czerwonym szlakiem z Komańczy do Ustrzyk, a jak się potem okazało to nawet i dalej. Tomkowi na trasie towarzyszył Marek Michalczyk z zaprzyjaźnionego teamu Motyla Noga. 
 fot. foto_motylek

Chłopaki bardzo dobrze poradzili sobie na błotnistej i wymagającej trasie, meldując się na mecie w czasie poniżej 12 godzin. W ogóle tegoroczny Bieg Rzeźnika był bardzo mocno obsadzony. Imprezę wygrała ekipa Salomon Suunto w składzie Piotr Hercog / Marcin Świerc, pokonali trasę w kosmicznym czasie 8.32 h ustanawiając tym samym nowy rekord biegu. Ale najwidoczniej 80 km podstawowej trasy niektórym nie wystarczyło. I tak Tomek oraz Marcin Klisz postanowili przedłużyć zmagania i dołożyć kolejne 20 km na trasie do Wołosatego. Co więcej Rzeźnika w wersji Hardcore ukończyli na 3 miejscu. Wielkie brawa.

wtorek, 24 maja 2011

Tradycja

Kolejny Kierat, fajnie to teraz brzmi, ale zleciało trochę czasu od kiedy w 2007 postanowiłem spróbować co to jest ultramaraton. Od Kieratu się zaczęło i nie powiem, ale wywróciło to moje życie do góry nogami. Startujemy z Tomkiem trochę treningowo, bez spinania się na jakiś wynik, ale przed południem w sobotę to chciałem skończyć. Pierwsza 50 - tka była bardzo szybka, trochę azymutów przez krzaki, dużo asfaltów, szczerze to średnio mi to odpowiadało, ale towarzystwo na trasie często się zmieniało, więc nudno nie było. Kierat, tak naprawdę zaczął się dla mnie przed PK 6, czyli przed Łopieniem, oj wiele wspomnień z poprzednich edycji wiąże się z tą górą, w tym pamiętna burza z pierwszego startu. Podejście też było mocne, próbowaliśmy utrzymać tempo Justyny i Rafała, ale nie dało rady. Ale doganiamy ich po PK8 i wspólnie pokonujemy kolejne kilometry, w tym na PK9, chyba najciekawszy nawigacyjnie punkt. Początkowo chcieliśmy obiec pół góry, ale w międzyczasie pojawiła się szeroka ścieżka, która doprowadziła nas na punkt. Odrobiliśmy tutaj dużo, jesteśmy na 11 miejscu na punkcie. Gdzieś tam w głowie świta, że może by o dziesiątkę powalczyć, chociaż starta spora.
fot. Arkadiusz Arendowski

W międzyczasie dochodzą nas Sabina i Dawid, my zaliczamy krótki pit stop w Szczawie na colę i czekoladę, a ekipa ucieka. W Szczawie to chyba po raz trzeci na Kieracie jestem. Przemierzamy dolinę potoku o tej samej nazwie, gdzie kiedyś też stał punkt i ku naszemu zdziwieniu na kolejnym PK jesteśmy przed naszymi niedawnymi towarzyszami. Uciekamy ile sił w nogach, zaliczając jak najszybsze warianty. Na PK 12 mamy 19 minut straty do dziesiątego miejsca, trudno będzie to odrobić, ale próbujemy. O ile do 90 km mogłem powiedzieć, że nawigacyjnie było bardzo dobrze, kilka drobnych błędów i tyle, tak teraz to jest po prostu wielbłąd. Nie wiem czy spowodowane to było przez słońce, które coraz mocniej grzało, czy wyczuwalną już bliskość mety, ale siedzimy pół przeszło z pół godziny w krzakach, szukając punktu nie na tej górze co trzeba. W końcu jakoś się odnajdujemy i docieramy na punkt z którego właśnie wybiegają znajome twarze. Ciśnienie trochę z nas opada i tak trochę idąc trochę biegnąc po 16:57 h osiągamy metę. Jakoś nie potrafię się wtedy cieszyć z tego wyniku, szkoda tej końcówki, ale dzisiaj już jestem zadowolony :) Będzie co poprawiać za rok.

środa, 23 marca 2011

Rajd Dolnego Sanu

To jedna z moich ulubionych setek, sam nie wiem dlaczego, przecież to nie góry, tylko podmokłe lasy i łąki wokół doliny Sanu. Coś jednak jest w tym miejscu, że jestem tu już po raz trzeci. Punktualnie o północy grupka odblaskowo ubranych piechurów / biegaczy wyrusza na najbliższe kilkanaście godzin lub więcej w stronę jednego z najstarszych kompleksów leśnych - Puszczy Sandomierskiej. Jest całkiem ciepło, nie pada, co więcej nie ma tyle wody i błota ile można by się spodziewać. Takie małe rozczarowanie na początek:)  Biegnę praktycznie od początku wraz z Edwardem Fudro. Bardzo mi odpowiada jego tempo, biegnie spokojnie, nie szarpie, czuję się jakbym był na niedzielnej przebieżce. Noc mija trochę monotonnie, przecinka, skrzyżowanie, przecinka. Wyczekujemy jakiejś niespodzianki w postaci np. pola zalanego wodą, ale pod tym względem nic się nie dzieje.
 fot. Hubert Puka

Nawigacyjnie jest bez problemów, aż do okolic PK 9. Coś po drodze poknociliśmy, bo przestaje nam się zgadzać rzeczywistość z mapą. Strumienie płyną w innych kierunkach, drogi też do siebie nie pasują. Z opresji ratuje nas leśniczy pracujący przy szkółce, który wyjawia nam nasze prawdziwe położenie. Swoją drogą, to facet mnie trochę irytował, bo co to za leśniczy, co łazi z papierosem po lesie, szczerze to chciałem gościa op...yć, ale uznałem, że nie warto. Przy PK9 doganiamy Zenka z Markiem, z którym spędzimy dalszą cześć trasy, która robi się coraz bardziej malownicza. W końcu za PK 10 przychodzi to na co tak czekałem.
fot. Zenon Lulek

Wchodzimy na łąkę brodząc po kolana w wodzie jak bociany, wracają wspomnienia z zeszłego roku i Nawigatora. Zimna woda działa orzeźwiająco. Czekałem na to całe 70 km. Żeby było ciekawiej, to ten wariant wcale nie przyniósł żadnego zysku czasowego i można było obejść łąkę suchą stopą, ale gdzie miejsce na wrażenia i emocje :) Drogę do mety pokonujemy, mimo pojawiającego się zmęczenia, dość niezłym tempem. Trochę asfaltem, trochę po błocie, w jednym miejscu nawet po śniegu. 3 km przed metą doganiamy jednego z uczestników. W tym momencie ujawnia się cała wredna natura człowieka, bo zamiast zadowolić się tym co jest, to chce mieć więcej. I tak zamiast spokojnie dojść do mety to trzeba się jeszcze trochę dobić i zmęczyć, jakby tego było mało. Zbieramy się szybko do biegu, wybieramy inny wariant niż konkurent i kilka minut przed nim meldujemy się na mecie. Impreza była bardzo fajna, zwłaszcza trasa, która wg mnie była najciekawsza ze wszystkich edycji na jakich byłem. Do tego miła atmosfera, jak zwykle u Huberta i pyszny bigos. To też jeden z powodów ( bardziej atmosfera niż bigos ), dla których  lubię co roku przyjeżdżać w te okolice. Na koniec jeszcze trochę chwalipięctwa. Dostałem po powrocie linka od Marka z wynikami z RDSu sprzed 2 lat.Tegoroczny czas był lepszy o ponad 8 godzin od edycji 2009. Się człowiek jednak rozwinął, nie :P

poniedziałek, 21 lutego 2011

Zimowo

Zima powoli się kończy, chociaż za oknem tego nie widać, więc wypadałoby podsumować zimową aktywność naszego zespołu. Za dużo tego nie bo aż / tylko 2 starty, ale od początku. W styczniu wybraliśmy się na Zimowy Rajd 360 stopni do Koniakowa, o dziwo nawet zima dopisała. Trasa liczyła ok. 170 km, na które składały się Bno, rower, trek, rower, trek, znowu rower i jeszcze trek połączony z biegówkami. Do tego trzeba było wdrapać się z rowerem na kilka górek, więc lekko nie było.
 fot. www.silne-studio.pl
Niska temperatura, odczuwalna  zwłaszcza na zjazdach również nie ułatwiała zadania. Tempo mieliśmy nie najgorsze, ale jakoś to nie był mój dzień, zwłaszcza na rowerze, na którym nawet na prostych nie mogłem się rozwinąć rozsądnej prędkości, o podjazdach nawet nie wspominając. Trudno powiedzieć, z czego to wynikało, bo sporo wcześniej jeździłem na rowerze, ale po prostu tego dnia nie szło. Do tego pogiąłem mocno obręcz, co skutkowało koniecznością rozpięcia przedniego hamulca, więc na zjazdach emocji nie brakowało :) 

Miesiąc później startujemy w Brugi Winter Trophy w Zawoi. Impreza na rakietach, która po raz kolejny odbyła się bez rakiet. Śnieg padał od piątku cały czas, ale na rakiety było za mało. Pierwszy etap, chyba już tradycyjnie, nie jest najlepszy w naszym wykonaniu. Już na samym początku odpuszczamy jeden punkt, założyliśmy że trasa jest trudniejsza niż była. W efekcie prawie 3 godziny przed limitem meldujemy się na mecie przyjmując 90 min. karę czasową za brak punktu, co pozbawia nas możliwości walki o dobrą lokatę. Etap był dość szybki, dużo odcinków pokonaliśmy biegiem, a taką wisienką na torcie było zbieganie przez las po zmrożonym śniegu. Po prostu bajka. Nawigacyjnie popełniliśmy dwa błędy, w sumie kosztowało nas to ok. 20 min. Chociaż kilka innych przebiegów też można było zrobić lepiej. Jak ktoś chce, to może zobaczyć naszą trasę poniżej.
Wieczorem, jak to zwykle bywa na dwudniowych imprezach Compassu, izotoniki lały się strumieniami, ale to jest temat na zupełnie inną opowieść. Drugiego dnia, lekko zmęczeni po sobotnim wieczorze, chcemy po prostu sprawnie pokonać trasę. Na początku jest scorelauf, który zaliczamy bez problemu, później kolejność punktów jest już obowiązkowa. Od PK 5 prawie do końca tasujemy się cały czas z mocnym zespołem MOK Mszana Dolna. Próbujemy na podbiegach utrzymać ich tempo, ale nie jest to łatwe, chłopaki są naprawdę mocni ( jak ktoś nie wie kim jest Jan Wydra niech sprawdzi stronę Gorce Maraton).  Biegnąc pod górę czułem się jakby moje buty ważyły po kilka kilo każdy, a oni poruszali się tak zwinnie, i lekko jakby po prostu płynęli po śniegu. Wielki szacun. Końcówka było bardzo szybka i tam nam już na dobre odskakują. Etap kończymy na 5 miejscu, z niewielką strata do poprzedzających dwóch teamów. Impreza, jak chyba wszystkie Compassu na jakich byliśmy, była świetna pod każdym względem. Na pewno z drugiego etapu możemy być zadowoleni, dobre tempo, drobne pomyłki nawigacyjne i naprawdę niezły wynik. Tym bardziej szkoda pierwszego dnia, który tak głupio zawaliliśmy, bo mogło być dużo lepiej niż 7 miejsce, które zajęliśmy.
Na koniec jeszcze mała dygresja, w styczniu i lutym wzięliśmy udział w dwóch imprezach, a w sumie były cztery. Szkoda tylko, że ich terminy pokrywały się a to z rajdem 360, a to z rakietami. Na 8 tygodni zimy, chyba można było to lepiej rozplanować.