Aktualizujemy chip i po chwili jesteśmy wśród innych głodnych
i żądnych wrażeń w strefie startu tuż przy kościele w Courmayeur. Nie mam pulsometru ale tętno to mam chyba ze
180, po Tomku widać, że u niego jest podobnie. Pozostało kilkanaście minut do
godziny 10.00. Powoli dociera do nas, że za chwilę rozpocznie się coś, czego
nie jesteśmy w stanie sobie za bardzo wyobrazić, coś na co czekaliśmy wiele
miesięcy, co ciągle siedziało gdzieś tam w głowie, a teraz jesteśmy w tym
wielkim kolorowym cyrku, który za chwilę ruszy na 332,5 km trasę wokół doliny
Aosty. Krótkie przemówienia, powitanie uczestników przez Ulricha i Annemarie
Gross, ubiegłorocznych zwycięzców, odliczanie i ruszamy wśród dźwięku dzwonków,
oklasków, krzyków, chyba z pół Courmayeur wyszło na ulicę by pożegnać prawie
500 śmiałków, którzy ruszyli na trasę 1 sektora, gdzie przyjdzie im pokonać 48
km do pierwszej bazy w Valgrisenche. Na początek od razu podejście na Col Arp (
2571 m npm ). Idziemy w ciągłej euforii kilkusetosobowym tramwaju, wokół coraz
piękniejsze widoki oraz pasące się konie, które towarzyszą nam, aż do
przełęczy. Pierwszy etap chcemy pokonać spokojnie, żeby nie przegiąć, zbiegamy
powoli i krótkim krokiem, jeszcze zdążymy się zmęczyć. Żeby trochę ulżyć
zawodnikom organizator przygotował co kilka kilometrów punkty żywieniowe, gdzie
były same rarytasy. Zajadamy się serami, mochetą ( rodzaj wędzonej szynki ), do
tego ciasta, owoce, piwo. W zasadzie to chciałoby się dłużej posiedzieć na punktach,
zwłaszcza tych z ładnymi widokami i po prostu się poobijać :)
fot. Tomek Krawczyk
Napieramy jednak dalej. Po zmroku docieramy do pierwszej z
baz, trochę przemoknięci, gdyż od 1,5 h pada, doznania akustyczne uzupełniają
coraz bliższe wyładowania atmosferyczne. Podczas całej imprezy zaplanowano 6
baz, gdzie jest dostęp do naszych depozytów, jest dużo więcej jedzenia niż na
punktach, są łóżka, prysznice. Planujemy 4 godziny snu, zanim wyruszymy na
najdłuższy 53 km odcinek do Cogne. Niestety rzeczywistość weryfikuje nasze plany,
ja trochę drzemię, Tomek nie śpi wcale. Makaroni nie pozwalają na spokojny
odpoczynek. Widać nie są jeszcze zmęczeni, dlatego są tacy głośni. Na odprawie
organizator wspominał, że będziemy wszyscy na trasie mówić jednym językiem,
póki co dobrze że nie rozumieją naszego języka. Decydujemy się wyjść o północy,
bo ze snu i tak nici. Przed nami bardzo trudny etap, będziemy na dwóch
najwyższych przełęczach w całym wyścigu. Dwie pierwsze udaje nam się zaliczyć w
nocy, deszcz ciągle pada, ale dzięki temu jest chłodno i idzie się całkiem
przyjemnie. Jak wyszło słońce przestało być taki miło, grzeje jak cholera, do
tego przed nami najwyższa przełęcz Col Loson ( prawie 3300 m ), zero wiatru, w
środku czuję się jak woda wrząca w czajniku. Widzę, że Tomek też się podobnie
męczy. Napotkani turyści dopingują nas forza,
forza, na chwilę to pomaga. W końcu zdobywamy przełęcz i czeka nas 12 km w
dół do Cogne, perspektywa schodzenia palącym słońcu nie bardzo mi się podoba.
Im niżej tym robi się cieplej. Trochę jesteśmy zmęczeni, decydujemy się, że
trzeba będzie się przespać po dotarciu do bazy, bo w tym stanie dalej nie
pociągniemy.
fot. Tomek Krawczyk
Tomek idzie spać, ja idę jeszcze na masaż, może po tym będzie
się trochę lepiej napierać. Zasypiam na stole. Miła pani budzi mnie po
kilkunastu minutach, że to już koniec. Z niechęcią przenoszę się na łóżko. Po
godzinie snu wyruszamy dalej. Etap wydaje się całkiem prosty, 46 km z czego 30
km to droga w dół do najniższej bazy podczas TDG w Donnas ( 330 m npm ). Tylko
jedno duże podejście, a później w dół do mety. Bułka z masłem. O tym jak bardzo
się myliłem przekonaliśmy się kilka godzin później. Ruszamy wraz z Francuzem Laurent’em i Finem
Janne. Ukończyli w zeszłym roku, teraz chcą poprawić czas, do tego Janne był na
podium w tegorocznym PTL podczas UTMB dwa tygodnie wcześniej. Idziemy dłuższą
chwile razem, rozmawiamy o trasie, o tym co czeka nas dalej, narzekamy na
zjadaczy sera i spaghetti. Widać nie tylko nam zaszli za skórę. Chłopaki
później odskakują, my swoim tempem idziemy w stronę schroniska Rif Sogne. Jest
noc, temperatura bardzo przyjemna, gwiazdy pięknie świecą. Docieramy do
schroniska, według nas to zdecydowany numer jeden, jeśli chodzi o punkty na
dotychczasowej trasie. Klimatyczny wystrój, jedzenie pięknie podane, do tego
bardziej urozmaicone niż zwykle, zajadamy pyszną zupę, pijemy wino, aż nie chce
się stąd wychodzić. Żal opuszczać takie fajne miejsce,
ale przed nami jeszcze kawał drogi do Donnas. Przełęcz zdobywamy szybko, po
czym zbiegamy w dół. Mijamy dwa
schroniska, szeroka, trochę kamienista szutrówka, wokół góry oświetlone przez
księżyc. Czujemy się jak w bajce.
fot. Tomek Krawczyk
Czuję jednak, że coś mnie wyrywa z tej bajki. Każde
dotknięcie ziemi wywołuje coraz większy ból w prawym kolanie. Do tego
nawierzchnia robi się beznadziejna, mnóstwo nierównych kamieni, korzeni, do
tego wąska ścieżka przez las i zero widoków. Próbuję się chwilę porozciągać,
ale nawet to przychodzi z trudem. Przypomina mi się ubiegłoroczny Adventure
Trophy, gdzie ból w tej samej okolicy wyeliminował mnie z imprezy i startów na
kilka miesięcy. Nie chcę, żeby to się powtórzyło, nie w tym momencie! Jeszcze
tyle trasy przed nami, tyle świetnych widoków. Coraz częściej dociera do mnie,
że to może być niestety już koniec. Jestem wkurzony i bezsilny, biorę 2
tabletki przeciwbólowe, na chwilę chyba pomaga, albo tak przynajmniej chcę żeby
mi się wydawało. Zejście dłuży się niemiłosiernie, noga boli, nastrój fatalny,
u Tomka trochę lepiej, ale też bez rewelacji. Boli go kolano, bo wcześniej
wyrżnął i teraz trochę mu spuchło. Przed świtem, zmęczeni, docieramy do Donnas.
Idziemy spać na 3 godziny. Może sen pomoże chociaż trochę na nasze
dolegliwości. Budzę się, przeciągam,
zginam nogę i nie czuję bólu. Omal z łóżka nie spadłem wtedy z radości. Tomkowi
sen też posłużył bo czuje się lepiej i kolano mniej dokazuje. Pakujemy się i
ruszamy na najtrudniejszy, jak się później okazało sektor. Na sam początek wychodzimy
z Donnas z 330 m na ponad 2200 m. O tym, że słońce pali kolejny dzień, nawet
już nie wspominam. Idziemy noga z nogą, byle się za bardzo nie zmęczyć w tym
upale.
fot. Tomek Krawczyk
Ale dzień mija przyjemnie, zrobiliśmy sporo przewyższeń, ale
niewiele odległości. Ściemnia się a my
jesteśmy dopiero na podejściu pod Col Marmontana. O ile pod górę idzie się nienajgorzej, to w dół kiepsko, bardzo
nierówna nawierzchnia, mnóstwo luźnych kamieni powoduje, że poruszamy w dół się
z średnią prędkością rzędu 2 km / h. To będzie długa i trudna noc. Co więcej u
mnie ponownie odzywa się kolano, ale tym razem wiem, że jak się prześpię to ból
ustąpi. W dodatku Tomek łamie kijek i rani drugie kolano. Od tej pory jedno
kolano służy mu do podchodzenia a drugie do zbiegów. Jesteśmy bardzo zmęczeni,
senni, poruszamy się bardzo wolno, co chwilę zataczając się i potykając o
kamienie i korzenie. Decydujemy , że dojdziemy do Niel i prześpimy się 2 h ( na
punktach można było pozostać max 2 godziny, w bazach aż do limitu ) Ale
dotarcie do Niel, wcale nie jest proste. Idziemy góra, dół, góra, dół, wysokość
wcale nie chce spadać. W końcu kładziemy się w krzakach na pół godziny, bo w
tym stanie to jeszcze zrobimy sobie krzywdę. Sen trochę pomógł, po godzinie
docieramy do punktu, idziemy od razu do namiotu. Chwilę po nas przychodzą
poznani wcześniej Janne i Laurent. Jeśli my wyglądamy tak jak oni, to nie jest
dobrze. Ale nie chcę tego wiedzieć. Dwie godziny snu w zimnym namiocie trochę
pomogły. O ile ja się czuję w miarę dobrze, o tyle Tomek nie bardzo. Kolano mu
jeszcze bardziej spuchło, mówi że brakuje mu odpoczynku i będzie spał dłużej na
200 km w bazie w Gressoney i zobaczy co będzie z kolanem. Ja idę dalej.
fot. Tomek Krawczyk
Najbliższy etap prowadzi do Creatz, widoki coraz fajniejsze, na
dzień dobry idę dolinką i gapię się na Monte Rosę. Ponadto zrobiło się trochę
puściej na trasie, można nawet przez chwilę w spokoju podziwiać okolicę. Pod
górę i po płaskim idzie mi się ok., w dół już nie, noga jest trochę sztywna,
kolano nie zgina się tak jak powinno, ale w tej chwili wierzę, że nie będzie to
przeszkodą w dotarciu do mety. Tomek wychodzi z Gressoney po 4 godzinach, mówi
że czuje się lepiej i będzie szedł dalej, co zresztą słychać po głosie, że jest
w dużo lepszej formie. Ulżyło mi bardzo, jak to usłyszałem. Przed 22.00
docieram do bazy, wraz z napotkanym po drodze sympatycznym Belgiem Claude’m,
gość po 60 – tce, ale zasuwa, aż miło patrzeć. Do tego ja ani słowa po
francusku, on nic po angielsku, ale mimo to rozmawia nam się bardzo miło. To
chyba był ten jeden język, o którym wspominano na odprawie :)
Z Claude’m pokonam zresztą, jak się później okazało, jeszcze sporo kilometrów. Tymczasem w bazie chcę się wyspać. Obiecałem to swojemu organizmowi, że jak dojdzie do Cretaz to prześpi się 4 godziny, zje kolację, wypije wino i weźmie prysznic. Czymś trzeba było go przekupić, żeby tu dotrzeć :) W międzyczasie do bazy dociera też Tomek, też planuje spać kilka godzin. Ja wychodzę przed 4.00, do mety zostało już niecałe 100 km, odcinek z Cretaz do Ollomont to dla mnie absolutnie numer jeden na całej trasie. Większą cześć trasy spędza się na wysokości ponad 2000 m, wśród skał, jeziorek, kamiennych domków. Do tego trasa niezbyt trudna, bez bardzo stromych podejść i zbiegów. Jest pięknie, nawet słońce już tak bardzo nie przeszkadza. Po 22.00 docieram do ostatniej bazy, śpię godzinę i ruszam do mety, do której zostało tylko, albo aż 49 km. Tomek dociera do Ollomont o 1.00, śpi 1,5 h godziny i też rusza dalej. Jest w bardzo dobrym nastroju, widać, że odpoczynek dzień wcześniej bardzo mu się przydał.
Z Claude’m pokonam zresztą, jak się później okazało, jeszcze sporo kilometrów. Tymczasem w bazie chcę się wyspać. Obiecałem to swojemu organizmowi, że jak dojdzie do Cretaz to prześpi się 4 godziny, zje kolację, wypije wino i weźmie prysznic. Czymś trzeba było go przekupić, żeby tu dotrzeć :) W międzyczasie do bazy dociera też Tomek, też planuje spać kilka godzin. Ja wychodzę przed 4.00, do mety zostało już niecałe 100 km, odcinek z Cretaz do Ollomont to dla mnie absolutnie numer jeden na całej trasie. Większą cześć trasy spędza się na wysokości ponad 2000 m, wśród skał, jeziorek, kamiennych domków. Do tego trasa niezbyt trudna, bez bardzo stromych podejść i zbiegów. Jest pięknie, nawet słońce już tak bardzo nie przeszkadza. Po 22.00 docieram do ostatniej bazy, śpię godzinę i ruszam do mety, do której zostało tylko, albo aż 49 km. Tomek dociera do Ollomont o 1.00, śpi 1,5 h godziny i też rusza dalej. Jest w bardzo dobrym nastroju, widać, że odpoczynek dzień wcześniej bardzo mu się przydał.
fot. Tomek Krawczyk
Zresztą na ostatnim etapie Tomek wyprzedził ok. 40 osób. Był w stanie nawet
biec w dół, co u mnie nie wchodziło już niestety w grę, Za to pod górę to
miałem taki power jakbym dopiero co wyruszył ze statru.. Podejście na ostatnią
przełęcz Col Malatra pokonuję bardzo sprawnie. Chyba bliskość mety sprawiła, że
dostałem takiego przypływu energii. Ponadto wiedziałem, że jeśli mam kogoś
jeszcze wyprzedzić, to tylko pod górę. Tomek nie miał na szczęście tego
problemu i wyprzedzał, zarówno pod górę jak i w dół, majtając przy tym na
wszystkie strony rzepką w napuchniętym kolanie. Na przełęczy z telefonu Rysiek
śpiewa, że w życiu piękne są tylko chwile.
O tak, ta chwila trwa u nas już prawie 5 dni. Myśl, że to wszystko niebawem się skończy powoduje u mnie lekkie uczucie
smutku. Ostatnie 17 km bardzo się dłużyło, meta była coraz bliżej, ale wciąż jednak
daleko. Do tego coś źle policzyłem i brakło mi jedzenia tuż po przekroczeniu
ostatniej przełęczy, zrobiło mi się trochę niedobrze, może przez słońce, albo
wspomniany wcześniej brak jedzenia. Ostatnie km to ciągłe spoglądanie na
wysokościomierz, dlaczego te cyferki tak wolno się przesuwają! Od ostatniego
schroniska Rif Bertone trasa idzie już ciągle w dół, zakręt, 50 m prostej i
kolejny zakręt, i tak w kółko. Po jakimś czasie widać już pierwsze zabudowania
w okolicy Courmayeur, w końcu kończy się ścieżka, jest asfalt, stoją samochody,
to znak że nie może już być daleko. Zaczynam nawet lekko truchtać, ktoś mówi,
że do mety już tylko kilometr, zaczynam już świętować, nawet bólu w nogach nie
czuję, przebiegam przez uliczki Courmayeur, ludzie w knajpach, na ulicy biją
brawo, dzwonią dzwonkami, wbiegam na czerwony dywan, jeszcze kilka metrów i
przekraczam linię mety. Ktoś robi mi zdjęcia, ktoś podaje rękę, sam tego nie
potrafię dobrze ogarnąć, jestem półprzytomny, ale niesamowicie szczęśliwy,
dostaję piwo i próbuję ochłonąć. Udało się! Wszystkie trudności, ciężkie chwile
udało się pokonać. Łzy same cisną się do oczu. Nie mogę uwierzyć, że to już
koniec, koniec fantastycznej opowieści, bardzo pięknej, wymagającej, bolesnej,
ale pełnej niesamowitych emocji, widoków, sympatycznych ludzi. Idę pod prysznic
i na masaż, o tak nogi na to zasłużyły. 2,5 h godziny później na metę dociera
Tomek. Jest równie szczęśliwy jak i ja. Wieczorem będziemy świętować. Przed
startem dziennikarz zapytał mnie co to jest Tor des Geants, odpowiedziałem, że
wielka przygoda i pewnie coś jeszcze. Teraz wiem, że TdG to niesamowita
przygoda, ale i narkotyk, bo już chcemy tam wrócić.
Tor des Geants w liczbach:
330 km
24 000 m przewyższeń
150 godzin limit
1 200 wolontariuszy
476 uczestników z 22 krajów
45 lat średnia wieku
25 przełęczy powyżej 2000 m