wtorek, 24 maja 2011

Tradycja

Kolejny Kierat, fajnie to teraz brzmi, ale zleciało trochę czasu od kiedy w 2007 postanowiłem spróbować co to jest ultramaraton. Od Kieratu się zaczęło i nie powiem, ale wywróciło to moje życie do góry nogami. Startujemy z Tomkiem trochę treningowo, bez spinania się na jakiś wynik, ale przed południem w sobotę to chciałem skończyć. Pierwsza 50 - tka była bardzo szybka, trochę azymutów przez krzaki, dużo asfaltów, szczerze to średnio mi to odpowiadało, ale towarzystwo na trasie często się zmieniało, więc nudno nie było. Kierat, tak naprawdę zaczął się dla mnie przed PK 6, czyli przed Łopieniem, oj wiele wspomnień z poprzednich edycji wiąże się z tą górą, w tym pamiętna burza z pierwszego startu. Podejście też było mocne, próbowaliśmy utrzymać tempo Justyny i Rafała, ale nie dało rady. Ale doganiamy ich po PK8 i wspólnie pokonujemy kolejne kilometry, w tym na PK9, chyba najciekawszy nawigacyjnie punkt. Początkowo chcieliśmy obiec pół góry, ale w międzyczasie pojawiła się szeroka ścieżka, która doprowadziła nas na punkt. Odrobiliśmy tutaj dużo, jesteśmy na 11 miejscu na punkcie. Gdzieś tam w głowie świta, że może by o dziesiątkę powalczyć, chociaż starta spora.
fot. Arkadiusz Arendowski

W międzyczasie dochodzą nas Sabina i Dawid, my zaliczamy krótki pit stop w Szczawie na colę i czekoladę, a ekipa ucieka. W Szczawie to chyba po raz trzeci na Kieracie jestem. Przemierzamy dolinę potoku o tej samej nazwie, gdzie kiedyś też stał punkt i ku naszemu zdziwieniu na kolejnym PK jesteśmy przed naszymi niedawnymi towarzyszami. Uciekamy ile sił w nogach, zaliczając jak najszybsze warianty. Na PK 12 mamy 19 minut straty do dziesiątego miejsca, trudno będzie to odrobić, ale próbujemy. O ile do 90 km mogłem powiedzieć, że nawigacyjnie było bardzo dobrze, kilka drobnych błędów i tyle, tak teraz to jest po prostu wielbłąd. Nie wiem czy spowodowane to było przez słońce, które coraz mocniej grzało, czy wyczuwalną już bliskość mety, ale siedzimy pół przeszło z pół godziny w krzakach, szukając punktu nie na tej górze co trzeba. W końcu jakoś się odnajdujemy i docieramy na punkt z którego właśnie wybiegają znajome twarze. Ciśnienie trochę z nas opada i tak trochę idąc trochę biegnąc po 16:57 h osiągamy metę. Jakoś nie potrafię się wtedy cieszyć z tego wyniku, szkoda tej końcówki, ale dzisiaj już jestem zadowolony :) Będzie co poprawiać za rok.