środa, 8 maja 2013

One.

Pierwszy start w górach na wiosnę i od razu z fajnym wynikiem, ale po kolei. Początek Beskidzkiej 160 na raty to kilkanaście km z Dębowca do Górek Wielkich po asfalcie. Kilkanaście lat temu na tych asfaltach śledziłem pędzące rajdówki, tym razem sam mogłem rozwinąć trochę prędkość. Początek dość szybki, 17 km w tempie 4.30 - 4.40, wydawało mi się trochę za mocno, ale jakość przyjemnie się biegło. Odcinek ten pokonuję wspólnie z Ewą Majer, jak się później okazało nie po raz pierwszy spotkaliśmy się na trasie. Przed nami tylko Wawrzyniec Pawski, późniejszy zwycięzca trasy 50 km. Asfalt się kończy i zaczyna się podejście na Równicę, pod górę czuję wyjątkowo dobrze, sporo fragmenty udaje się podbiec i dość sprawnie melduję się na szczycie, następnie krótki zbieg do Brennej na pierwszy punkt żywieniowy.
fot. Przemysław Sikora



 Z punktu wychodzą jako pierwszy na długą trasę i w tym momencie zaczęły się schody :) Po raz pierwszy nie muszę nikogo gonić, tylko uciekać. Tylko jakie tempo ustalić, żeby nie przesadzić? Na podejściu na Grabową staram się jeszcze mocniej przycisnąć, mimo że nie ma słońca, to czuję jak się w środku wszystko we niej gotuje. Niby wieje wiatr, ale jakoś specjalnie tego nie odczuwam. W lesie robi się za to coraz przyjemniej, po śniegu ani śladu, wiosna powoli wchodzi w Beskidy, do tego ludzi praktycznie nie ma. Aż chciałoby się na chwilę zatrzymać i pogapić się na okoliczności przyrody. Przede mną najwyższe punkty na trasie, czyli Klimczok i Szyndzielnia. Udaje mi się cały czas utrzymać przyzwoite tempo, o ile w górach czuję się dobrze, tak zdaję sobie sprawę, że końcowe kilkanaście kilometrów po asfalcie może być trudne, jeżeli ktoś mnie tam dogoni, to raczej ciężko będzie mi powalczyć o zwycięstwo. Pod górę zasuwam ile mogę, ale w dół muszę trochę zwolnić, coraz bardziej czuję mięśnie czwórgłowe, wychodzi niestety brak długich zbiegów we wcześniejszych treningach, ale w sumie jest to moja pierwsza wiosenna wizyta w górach, więc będzie jeszcze czas przed kolejnymi startami, żeby na tym popracować. Zaczynam podejście na Błatnią i trochę przesadzam z tempem, jest dość stromo, a ja próbuję zbyt szybko pokonać ten fragment. Po niedługiej chwili zaczynam mocno słabnąć, jakby ktoś wyłączył mi zasilanie. Próbuję coś zjeść, ale robi mi się niedobrze. Trzyma mnie tak z 30 minut, także zbiegam bardzo wolno. Na płaskim na chwilę gubię drogę, ale szybko naprawiam błąd, na szczęście siły pomału wracają. Oglądam się za siebie i widzę, że Ewa się zbliża. W sumie to nawet dobrze się stało, bo przynajmniej końcówka nie będzie się tak dłużyła. Słońce operuje coraz mocniej, kończy się woda i wygląda na to, że będzie to najtrudniejszy fragment trasy. W Skoczowie był oczywiście sklep, ale po drugiej stronie ulicy, w dodatku światło było czerwone, ale nie chciało mi się czekać. Trudno, napiję się na mecie. A do niej już coraz bliżej, trochę idziemy, biegniemy, rozmawiamy, odliczam zakręty do końca 4, 3, 2 i ostatni. Po 9 godzinach i 15 minutach wbiegamy wspólnie na metę. Po raz pierwszy w życiu wygrywam ultra. Bardzo fajne uczucie i będę chciał to jeszcze powtórzyć.
Co do samej imprezy to było dobrze, może poza oznakowaniem trasy, którego miejscami nie było i bardzo marnej mapie w skali ok. 1:100 000, na której nie wiele można było zobaczyć. Duży plus za fajną bazę w Willi Słonecznej w Dębowcu, jeśli ktoś szuka bardzo spokojnego miejsca z ładnymi widokami, to polecam.
fot. Przemysław Sikora


Ale to nie koniec dobrych informacji. Po półrocznej przerwie i operacji pierwszy start zaliczył Tomek i co więcej ukończył pierwszą edycję maratonu Wielka Prehyba. Jak powiedział zamierza dalej biegać, więc z kolanem jest już chyba dobrze. Trasa wokół Szczawnicy przez wspomnianą Prehybę, Wielki Rogacz i Durbaszkę bardzo mu się podobała, warunki też, zwłaszcza jak pojawiła się burza. Fajnie, że w kalendarzu pojawiła się kolejna ciekawa impreza, do tego w bardzo malowniczym terenie.
fot. Piotr Siliniewicz