czwartek, 26 lipca 2012

Mostly shitty

Komunikat takiej treści odnośnie prognozy pogody przywitał nas w piątkowy wieczór po przybyciu do bazy Niskotatranskiej Stihacki w Telgarcie. Za oknem nie wyglądało to wcale lepiej. Cóż przygotowaliśmy się, że spędzimy kilkanaście godzin w mokrych warunkach, może to i nawet lepiej, bo po kilka dni po Maratonie Gór Stołowych to na pewno się nie zregenerowaliśmy. Trasa wg organizatorów liczyła 98 km ( swoją drogą to mogliby dołożyć te 2 km, jakoś bardziej lubię okrągłe liczby ), w tym ponad po 5000 m w górę i w dół. Formuła imprezy jest trochę inna niż zazwyczaj spotykana w biegach ultra, mianowicie trzeba zasuwać ostro od startu, bo od PK3 ( ok 44 km ) obowiązuje limit zespołów, po 50% z każdej kategorii, które będą mogły kontynuować trasę. Startujemy w sobotę o 6.00, obok nas i niemieckiego zespołu, wyłącznie zespoły czeskie i słowackie. Jest chłodno, nic nie widać, ale na razie nie pada. Nasi południowi sąsiedzi wyrywają mocno do przodu od samego początku, a na początek mamy na 6 km 1000m w górę na Kralovą Holę. Podobnie było zresztą na Horskiej Vyzvie w Jesenikach, gdzie Czesi nie patrzyli, czy góra, czy dół, tylko gnali ile im fabryka dała. Zostajemy na końcu, co nie wróży jakoś dobrze na dalszą część trasy. Wychodzimy ponad chmury i naszym oczom ukazuje się coś takiego.
fot. A.Halienova

Przez głowę przechodzi mi myśl, żeby trochę posiedzieć i się pogapić, bo za wiele na tej imprezie nie zwojujemy. Na punkcie jesteśmy jednym z ostatnich zespołów. Dalej trasa wiedzie grzbietem góra - dół z fantastycznym widokiem na Tatry. Tempo mamy takie sobie, jak już kogoś doganiamy, to ciężko się urwać. Dopiero na stromym zbiegu do następnego punktu udaje nam się wyprzedzić sporo zespołów. Na zbiegach jesteśmy zdecydowanie mocniejsi tego dnia niż pod górę. Do punktu docieramy na 11 pozycji, już nam pozwala myśleć o zrobieniu całej trasy. Do tego konkurencja trochę się rozsiadła na punkcie, my uzupełniamy picie, zabieramy trochę jedzenia i ruszamy na kolejny ok 20 km odcinek, który organizatorzy określali na odprawie jako dość tricky. Trasa w większości przebiega wśród ściętych drzew i młodnika, do tego bez widoków i oznakowania szlaku, co jakiś czas pojawiają się ślady spraya na drzewach, którymi ktoś oznaczył drogę. Kilka razy musimy wyjmować mapę, żeby odnaleźć swoją pozycję, raz nawet wybieramy nie tę ścieżkę, co potrzeba i tracimy kilka minut. Ogólnie ta część trasy była nudnawa, wąska ścieżka z dużą ilością korzeni i kamieni, także tym bardziej ucieszyliśmy się na widok kolejnego punktu, zwłaszcza, że będziemy mogli iść dalej, no i uzupełnimy picie, które jakiś czas temu się nam skończyło.
fot. L.Smidek
Na punkcie postanawiamy chwilę zostać i skorzystać trochę z tego, co przygotowali organizatorzy i tak pijemy piwo, kofolę jemy korbaczki, chleb ze smalcem i nutellą ( ale nie na tej samej kromce :). Po kilku minutach ruszamy w kierunku Chopoku, najwyższego punktu na trasie. Nawet na chwilę się przejaśnia i wychodzi słońce, do tego widoki też dopisują. Zastanawialiśmy się cały czas, gdzie jest haczyk w tej imprezie, dotychczasowy rekord trasy wynosił nieco poniżej 16 h, co wg nas nie jest jakimś wielkim wynikiem. W Certovicy jesteśmy po 7 godzinach, jeszcze ok 10 i powinniśmy być na mecie, zobaczymy ...Odpuszczamy trochę na podejściu, żeby zostawić siły na dalszą część trasy. Za to możemy podziwiać fajne widoki.
fot. NTS
 Po około 3 godzinach docieramy do Chaty pod Chopokiem, wypijamy herbatę i ruszamy dalej, bo pogoda zaczyna się pogarszać. Zaraz po naszym wyjściu pojawia się mgła. Trasa przebiega trochę w górę, trochę w dół po kamieniach, ziemi, bardzo fajnie i przyjemnie się nam teraz biegnie. Czuć już trochę zmęczenie.
W międzyczasie mijamy kolejne zespoły, oczywiście na zbiegach i na kolejnym punkcie na 70 km jesteśmy już na 6 miejscu. Mamy niespełna 50 minut straty do podium, dystansu jeszcze trochę zostało, ale ciężko będzie przebić się tak wysoko. Tuż przed ostatnim dużym podejściem ( Wielka Chochula ) zaczyna mocno wiać i walić gradem, temperatura gwałtownie spada. Dobrze, że chwile wcześniej zdążyliśmy się ubrać, ale kuleczki grady uderzają w nas niemiłosiernie, próbuję zakryć twarz, ale bryłki i tak sieką mocno po twarzy. Zastanawiałem się przed startem, czy zabrać rękawiczki, teraz cieszę się, że je mam. Do wierzchołka jeszcze trochę brakuje, ale próbujemy podbiegać, by wyrwać się jak najszybciej z tej wichury. Wg profilu trasa po szczycie powinna mocno spadać w dół, ale jakoś nie chce. Cały czas idzie góra - dół. Chyba się prędko nie wydostaniemy w tego masywu. Mijamy jeden zespół po drodze, gość idzie w krótkich spodenkach, oj nie zazdroszczę mu tego, jak i tym wszystkim, którzy są za nami na grani. W końcu docieramy do kosówki, która osłania nas od wiatru i gradu, robi się nawet trochę cieplej. Niżej pada deszcz, co powoduje, że ścieżka robi się dość śliska. Docieramy do ostatniego punktu, 10 km przed metą, herbata na chwilę nas rozgrzewa, ale po wyjściu szybko robi się z powrotem zimno.
fot. NTS
Ostatni odcinek kosztował nas sporo sił, przed nami dwie niewielkie górki, ale idzie mi to jak krew z nosa. Tomek czuję się nieco lepiej, próbuję utrzymać jego tempo, ale nie mam sił. Krótkie podejście ciągnie się w nieskończoność. W końcu osiągamy ostatnią górkę, stąd już tylko 5 km w dół do mety. Zmuszam się do biegu, ale tempo jest już słabo. Jakby tego było mało, to wychodzi na to, że możemy złamać 17 h, tylko skąd wziąć na to siły, ale przynajmniej spróbujemy. Końcówkę po asfalcie pokonujemy ostatkiem sił, ale udaje się, po 16.59 h docieramy na 5 miejscu na metę. Zwycięzcy byli nieco ponad 2 godziny przed nami, którzy zresztą wygrali wszystkie wcześniejsze edycje. Przed startem czas, jak i miejsce, wzięlibyśmy w ciemno. Trasa dała nam mocno w kość, pewnie czulibyśmy się lepiej, gdyby nie start w Górach Stołowych  tydzień wcześniej, ale o możliwości startu w NTS dowiedzieliśmy się dopiero po maratonie. Nieważne, dostajemy coś do jedzenia, nawet nie mamy sił wypić piwa, chyba z godzinę nam to schodzi:). Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale był to naprawdę bardzo dobry występ i nie było nigdzie haczyka :) Impreza bardzo fajna, kameralna, sympatyczni i życzliwi orgowie, piękna trasa widokowo, tzn tam gdzie było coś widać, w pozostałych miejscach przypuszczam, że też jest ładnie, do tego świetny teren do biegania. Na pewno jedno z tych miejsc, do których będę chciał wrócić. A rano odwiedził nas jeszcze niespodziewany gość.



poniedziałek, 16 lipca 2012

Maraton Gór Stołowych

Tak gdzieś do ok. 39 km to jakoś nic specjalnego się nie działo, biegłem sobie swoim tempem, podziwiałem fantastyczne formacje skalne, wyprzedzałem albo byłem wyprzedzany, ale do końca nie mogło być tak pięknie. Jest końcówka Błędnych Skał, teren płaski, sporo kamieni i korzeni, co jakoś specjalnie w biegu nie przeszkadza, ale ja już nie biegnę, odcina mi zasilanie i nie bardzo mogę cokolwiek z tym zrobić, jedzenia już organizm nie przyjmuje. W tym samym czasie tracę 10 miejsce, na którym byłem od 30 km, mija mnie dwóch zawodników, nawet na to nie reaguję. Chciałbym gonić, ale nie mam siły, nawet na zbiegu do Karłowa nie potrafię przyspieszyć, a czeka jeszcze deser w postaci schodów na Szczeliniec Wielki. Z tego fragmentu nawet nic nie pamiętam, były schody, a później znalazłem się na mecie. Tyle. W każdym razie był to jednej z bardziej udanych startów w tym roku, mimo zawalonej końcówki, i jedne z fajniejszych terenów do biegania, jakie odwiedziłem. O organizacji nie ma co się rozpisywać, było super.

Poniżej kilka fotek autorstwa Moniki Strojny.





niedziela, 8 lipca 2012

Ogień

Rajd 4 Żywiołów, 150 km z czego większość na rowerze, okolica, którą dobrze znam, pewnie jakieś 15 godzin na trasie, w zasadzie to powinna być bułka z masłem..., chyba trochę nie doceniłem tej imprezy, a zwłaszcza tego co może zrobić palące słońce, a grzało od rano. Najpierw krótkie kajaki, gdzie upał za bardzo nie przeszkadzał, zwłaszcza jak ciągnęło się kajak pod prąd w wodzi miejscami po kolana, ale kolejnych etapach dało się odczuć, kto będzie rozdawał karty. Do tego doszło trochę problemów nawigacyjnych, ani Zenek ani ja nie mieliśmy chyba dobrego dnia, bo jak wytłumaczyć szukanie przez kilkanaście minut punktu stojącego blisko drogi, koło którego przechodziło się kilka razy, albo szukanie jaskini tam gdzie jej nie ma? Z ciekawostek organizator wymyślił etap rowerowej jazdy na orientację na zasadzie totolotka, tzn punkty były zaznaczone na mapie, ale nie opisane, a trzeba było zaliczać je według kolejności. Oczywiście na punkt A trafiliśmy po objechaniu wszystkich pozostałych punktów.
fot. Zenek Lulek

Dalej wcale nie było lepiej. Przed zmrokiem wychodzimy na 10 km trekking po szlaku wokół Doliny Wodącej. Ale żeby nie było za łatwo, to szlaku w ok 70% nie było, no i nałaziliśmy się po krzakach, polach, wyrzucając z siebie coraz to barwniejsze słowa pod adresem organizatora. Do tego jeszcze moja czołówka czekała sobie spokojnie na kolejnym przepaku, gdzie tak na marginesie dotarliśmy krótko przed świtem :) dobrze, że chociaż miałem lampkę rowerową, oczywiście ze starymi bateriami, więc na treku przynajmniej widziałem co mam pod nogami. Gorzej było na rowerze, gdzie Zenek oprócz nawigacji, to jeszcze zajmował się oświetlaniem mi drogi. I w tym miejscu chciałem mu za to bardzo podziękować, duża jego zasługa, że zaliczyłem tylko jedną wywrotkę.
fot. Zenek Lulek
 
Końcówka poszła nam trochę sprawniej, nawet trafiłem 2 na 3 strzały z wiatrówki, chociaż trzymałem coś takiego pierwszy raz w rękach. Po 23 godzinach i 24 minutach meldujemy się na mecie na 4 miejscu. Dawno się tak nie zmęczyłem, ale bardzo mi się podobało, no i może lepiej, że to tyle trwało, bo przynajmniej nie zdążyliśmy na mecz Polska - Czechy na koko euro spoko.