wtorek, 9 marca 2010


Poland Winter Challenge, 25-27.02.2010, Rabka Zdrój
Śniegu ubywało z dnia na dzień, a nasz start w Poland Winter Challenge na trasie Speed zbliżał się wielkimi krokami. Zacząłem już marudzić, że czeka nas wiosenny rajd i że inaczej miało być, ale wraz z pierwszymi kilometrami miło się rozczarowałem. A więc zaczęło się, krótko przed 22.00 oficjalne rozpoczęcie, sesja zdjęciowa i punktualnie o 22.00 28 zespołów rusza na krótkie BNO(Bieg na orientację) po parku zdrojowym. Biegniemy na tętno Tomka, spokojnie zaliczając wszystkie punkty.
Nie ma co szarpać na początku, okazja żeby się sponiewierać jeszcze będzie. Kolejne punkty rozmieszczone są w Gorcach: Stare Wierchy, Turbacz, Gorc - nawigacyjnie bardzo prosto. Pogoda wspaniała na nocne włóczenie się po lesie. Lekki mróz i gwiaździste niebo – lepiej nie mogło być.
Ale żeby nie było tak miło to podejście na Turbacz sprawia mi sporo trudności i to wcale nie ze względu że jest pod górę. Powód był dużo bardziej prozaiczny, bardzo doskwierała mi zjedzona kilka godzin wcześniej pizza ( chyba na złość bo specjalnie wziąłem taką bez dodatków żeby mi nic nie było). Było mi niedobrze, brzuch mnie bolał, a wszystko co próbowałem zjeść zaraz zwracałem.
Ledwo zaczęliśmy a już są problemy, zastanawiam się jak będzie dalej, bo dobrze ze mną nie jest.
W końcu dochodzimy do schroniska, zaliczam długi pit stop, w Formule 1 byłoby po zawodach, ale PWC jeszcze trochę potrwa. Dalej na szczęście jest lepiej, humory się poprawiają, organizm już tak nie męczy, więc możemy przyspieszyć. W drodze na Gorc wyprzedzamy sporo ekip, w międzyczasie podziwiając przepiękne widoki na Tatry – niesamowite widoki to jeden z powodów dla których tak lubimy Adventure Racing. Po Gorcu zbiegamy do Rzek, gdzie czekała na nas przygotowana przez organizatorów herbata. Mała rzecz a cieszy. Kolejne punkty przebiegają w podobnej konfiguracji - góra, dół i tak w kółko. Wschód słońca spotyka nas na Kudłoniu - kolejny moment dla którego warto było się tak męczyć. Trasa pomału staje się monotonna, powrót na Turbacz, następnie w dół do Koninek, w górę na Obidowiec, Stare Wierchy i w dół do Rabki. Na tym ostatnim odcinku Tomka dopada kryzys, narzeka na kolana. Próbuję go jakoś zmotywować to szybszego poruszania się, ale średnio mi to wychodzi. Mówił coś nawet, że na przepaku zostaje i że na rower nie chce iść, ale nie dosłyszałem szczegółów :) Po 14.17 h i pokonaniu 70 km w górach plus Bno meldujemy się na przepaku. Jesteśmy na 7 miejscu, a różnice nie są duże. Przebieramy się, pakujemy i chwilę później pędzimy w stronę Lubonia. Czekają na nas 3 duże góry. Na tym etapie wszystko się rozstrzygnie. Kto będzie miał więcej pary w rękach, ten wygra. Podchodzimy niebieskim szlakiem, cały czas ślizgając się po stromych i oblodzonych ścieżkach. Dwa kroki w górę jeden w dół. Jak to dobrze, że zrezygnowałem przed startem z Spd-ów. Pod Luboniem czeka na nas most linowy i poszukiwanie punktów ukrytych w małych grotach. Trochę już czujemy trudy rajdu, ale tempo mamy dobre. Co więcej odrobiliśmy prawie całą stratę do 4 miejsca. Zejście z Lubonia do osobna historia, sakramencko ślisko, co chwilę ktoś się przewraca. Trudno utrzymać się na nogach o rowerze nie wspominając. Sporo sił kosztowało zejście z tej góry i chyba nie tylko nas. Poruszamy się w 4 teamy: dwa młode zespoły funexsports, Czesi z NiCaVIC TeaM i my. W tym towarzystwie spędzimy zresztą kilka najbliższych godzin, na przemian się wyprzedzając. W końcu docieramy do asfaltu. Fajnie wsiąść na siodełko i trochę pokręcić. Kolejny punkt na mapie to Lubomir, do pewnego momentu prowadziła zresztą bardzo fajna droga. Jednak końcówka to powtórka z rozrywki i znowu pchamy rowery.
Idzie nam to dość sprawnie, albo konkurencja trochę osłabła. Decydujemy się zaatakować pod górę co też nam się udaje. Podbijamy punkt w Obserwatorium i ruszamy szybko w dół, przed nami spory asfaltowy kawałek, tak dla chwilowego relaksu przed wisienką na torcie, jaką miał być najwyższy szczyt Beskidu Wyspowego - Mogielica. Po drodze uzupełniamy jeszcze zapasy picia, bo już dawno nam się skończyło. Wszystko szło fajnie dopóki nie wymyśliłem, na rajdzie bez większej nawigacji, skrótu który wywalił nas w kosmos. Śniegu po kolana albo i lepiej, a my przedzieramy się przez pola w masywie Mogielicy w poszukiwaniu szlaku. Dramat. Jestem wściekły na siebie za taką głupotę, do tego stopnia że nie mam ochoty iść dalej. Próbuję pchać rower, ciągnąć ale nie daję rady, staje się tak ciężki dla mnie jakby ważył z 20 kilo. Na szczęście AR to sport zespołowy. Tomek był w dużo lepszej formie, oddał mi swój lżejszy rower i krok po krok posuwamy się naprzód. W końcu łapiemy szlak i mozolnie podchodzimy pod szczyt. Na górze czeka nas jeszcze zadanie specjalne, wyjście po drabince na wieżę i zjazd po linie. Sympatyczne. Chwilę rozmawiamy z obsługą po czym ruszamy w dół.
Tylko, albo raczej aż 40 km i jesteśmy na mecie. Zaczyna padać, robi się chłodniej i ... zaczynamy zasypiać na rowerach. Na szczęście drogi o 4 w nocy były puste i można było jechać środkiem. Okulary mi zaparowały, oczy się zamykały, wypatrywałem tylko czerwonego światełka roweru Tomka, które wskazywało mi czy mam skręcić w lewo czy w prawo :) Końcówka to ponownie pchanie roweru tuż przed Rabką. Ten fragment organizator przygotował zapewne dla dobicia zawodników, jakby ktoś się wcześniej nie załapał. W Rabce mamy na zakończenie most linowy i kilkaset metrów do mety. Po 32.17 h docieramy do punktu z którego wyruszaliśmy w czwartkowy wieczór. Na mecie czekają zmarznięci sędziowie, dostajemy szampana, robimy pamiątkową fotkę i spokojnym krokiem, zmęczeni, zziębnięci ale zadowoleni, zmierzamy do bazy. Z 28 ekip ukończyło tylko 8. Wygrali Słoweńcy z zespołu Leteci Nomadi, my kończymy na 5 miejscu . Czy z życia można wyciągnąć więcej? Można…


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz