sobota, 7 grudnia 2013

W krainie miodem płynącej.



Początek listopada to tradycyjnie czas na Gezno, którego w tym roku odbyła się już dwunasta edycja. Obok Kieratu, to impreza w której najczęściej startowałem i bardzo lubię brać w niej udział. Tym razem baza zlokalizowana była w Domu Pszczelarza w Kamiannej w Beskidzie Niskim, które też zresztą bardzo lubię i mam wiele fajnych wspomnień, zwłaszcza z zimowego AREC-u. Jakiś tydzień przed startem zacząłem ponownie biegać, więc na wynik się nie nastawiałem, odpoczynek po całym sezonie trochę mi się przeciągnął, poza tym jakoś nieszczególnie miałem ochotę biegać w październiku. Startujemy z Magdą w Mixach, chcemy przed wszystkim wypaść lepiej niż rok temu, gdzie po prostu start nam nie wyszedł. 
W kategorii męskiej startują Tomek z Jurkiem. W ogóle na starcie dużo znajomych twarzy, co zapowiada ciekawy wieczór. Wracając jednak do startu pierwszy etap to scorelauf, obieramy swój wariant i poza początkiem trasy raczej nie spotykamy naszych konkurentów. Kilka razy szukamy punktów nie tam gdzie trzeba, przez co tracimy trochę czasu, ale myślę że nie więcej niż 25 minut, więc nie jest najgorzej. Za to bardzo fajnie mi biegnie, w lesie sporo błota, ale cieszę się na widok każdej górki którą spotykamy, chętnie bym na nie wszystkie wbiegł, Magda nie podzielała mojej radości co do wbiegania na górki :)
 
fot. Paweł Banaszkiewicz


Pogoda też nam dopisuje, jesień w Beskidzie Niskim powoli ma się ku końcowi, ale mimo tego bukowe lasy prezentują się uroczo. Etap kończymy na niezłym 6 miejscu, 32 minuty za liderami, czyli brakło nam 3 minuty do startu w handicapie. Straty do poprzedzających zespołów nie są duże, więc powalczymy kolejnego dnia, a przewaga nad kolejnymi teami jest dość komfortowa. Chłopakom pierwszego dnia poszło nieco gorzej, nie zmieścili się w pierwszym limicie, przez dostali sporo karnych minut, ale w dobrych humorach kończyli. O humory zadbaliśmy też przy wieczornych rozmowach w Domu Pszczelarza, Gezno to tak naprawdę towarzyska impreza ze wspaniałą atmosferą gdzie jest czas, żeby porozmawiać i powspominać. Do tego puszczono archiwalne filmy z Adventure Trophy, wielka szkoda, że tej imprezy już nie ma. Oczywiście miodu i innych trunków nie brakowało, ale to w końcu sportowy blog, więc nie będę ciągnął tego tematu :)
fot. Paweł Banaszkiewicz
Drugi dzień przywitał nas trochę chłodniejszą temperaturą, do tego w nocy padało, więc mogliśmy spodziewać się jeszcze większej ilości błota na trasie. Drugi dzień imprez etapowych zawsze mi lepiej wychodził, nie inaczej było tym razem. Startujemy razem ze wszystkimi, którzy nie zmieścili się w handicapie, ale przyciskamy mocniej na samym początku, żeby odskoczyć nieco od innych zawodników. Nawigacyjnie obyło się bez błędów, do tego wyszedł nam jeden bardzo dobry wariant nawigacyjny i gdzieś w 2/3 trasy spotkaliśmy Justynę i Rafała, którzy pierwszy dzień zakończyli na drugim miejscu i wystartowali niecałe pół godziny przed nami. Trochę mnie zdziwił ich widok, ale skoro pojawiła się okazja na dobry wynik, to trzeba było spróbować to wykorzystać. Końcówkę etapu dało się w sporych fragmentach pokonać asfaltami, ale wybraliśmy krótsze warianty z mniejszą ilością przewyższeń. Na ulicy byśmy im nie uciekli, a górach była jakaś szansa. Do końca się nie udało, ale ukończyliśmy etap na trzecim miejscu, całość na piątym, także całkiem przyzwoicie. Tomek z Jurkiem drugi etap pokonali dużo sprawniej i zakończyli rywalizację na 10 miejscu w bardzo mocno obsadzonej kategorii MM. Organizacyjnie jak zwykle było super, aż chciałoby się, żeby Compass zrobił jeszcze raz Adventure Trophy :)


 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz