sobota, 28 grudnia 2013

góry po raz ostatni - tego roku

Korzystając z dość wiosennej pogody, jak na tą porę roku, wybraliśmy się z Tomkiem na krótką przebieżkę na Rysiankę i z powrotem. Śniegu nie wiele, za to dość miękki i mokry, widoki cudne no i wiatr silny. Takiego kataklizmu jak w Tatrach nie było, ale trochę połamanych drzew naliczyliśmy.





czwartek, 26 grudnia 2013

To był rok - podsumowanie 2013 cz.1

To był zdecydowanie najlepszy jak do tej pory sezon w moim wykonaniu, cieszę się nie tylko z osiąganych wyników czy zajętych miejsc, ale również z tego, że mogłem spróbować wielu nowych rzeczy, poznać nowe miejsca i nowych ludzi, ale przede wszystkim miałem możliwość startować i rywalizować z ludźmi, których bardzo lubię.
Krótki przegląd tego, co działo się w tym roku.

Duże uderzenie na początek, coś o czym marzyłem od dawna i pomału wątpiłem, że uda się to zrealizować, start w czwórkowym zespole w dużym rajdzie. Stojąc na starcie ok. 500 km Mistrzostw Europy w Rajdach Przygodowych rozgrywanych podczas Rajdu 360 stopni dalej w to nie dowierzałem. Mam masę pięknych wspomnień z tego trudnego rajdu, które na długo zostaną w pamięci. Wraz z Magdą, Jurkiem i Hubertem zajęliśmy 6 miejsce na Mistrzostwa Europy, przed startem nie postawiłbym na to nawet złamanego grosza, byliśmy najsłabszym zespołem w stawce, najmniej doświadczonym, ale dzięki naszej wspólnej determinacji i dobrej strategii sprawiliśmy sporą niespodziankę.

Początek marca to start w Biegu Piastów na dystansie 50 km klasykiem, od dawna chciałem się tam wybrać i trochę się rozczarowałem, ja chyba jednak nie lubię masowych startów, do tego kiepsko przygotowane narty powodowały, że za wiele przyjemności z jazdy to nie miałem, pod górę nadrabiałem siłą, w dół mijał mnie kto chciał. Bieg dał nieźle w kość, wiec chociaż to było fajne. Ale wrócę tam jeszcze, najpierw jednak zainwestuje w dobre biegówki i smarowanie.


Kolejną nowością był start w półmaratonie w Lizbonie, mój drugi w życiu start na asfalcie, chciałem pobiec poniżej 1.30, wyszło niewiele więcej, ale w 10 tysięcznym tłumie ciężko się biegnie, zwłaszcza jak startuje się z końca, ale wycieczka fajna, zwiedziłem miasto, bardzo ładne zresztą. Za miastami nie przepadam, ale taka forma zwiedzania bardzo mi odpowiada. W każdym razie na wiosnę planuję półmaraton w Krakowie, gdzie takich tłumów jak w Lizbonie nie będzie, a i forma mam nadzieję lepsza, także będę chciał poprawić wynik o dobrych kilka minut.

Jak śniegi zeszły przyszła pora na pierwsze ultra, Beskidzką 160 na raty, którą nawet wygrałem, co bardzo mi się podobało, impreza też była fajna. Kameralny bieg w miłej atmosferze, czytelność mapy trasy jedynie pozostawiała trochę do życzenia. Na jesiennej edycji nie byłem, ale słyszałem sporo dobrych opinii, a trasę sam sprawdzę w przyszłym roku, kiedy edycja jesienna 2013 stanie się edycją wiosenną. W każdym razie bardzo mi się ta impreza podobała, głównie ze względu na atmosferę.

Jedynym stałym punktem w kalendarzu odkąd startuję jest Kierat,  nie inaczej było w tym roku. Tradycją dotychczasowych startów było to, że za każdym razem poprawiałem czas i miejsce i cieszę się, że udało mi się tą tradycję podtrzymać, czas o półgodziny lepszy niż w 2012 i jedno oczko wyżej z 8 na 7. W kolejnym roku Kieratu również nie zabraknie, ale mam nadzieję, że o trochę więcej się przesunę niż tylko na 6 i czas też będzie dużo lepszy, w takim tempie, to dopiero w 2019 wygrałbym Kierat, a nie chcę tyle czekać :P
fot. T.Baranowski
 ciąg dalszy nastąpi...


piątek, 20 grudnia 2013

Orient w Krakowie

Ostatnie lata na zakończenie sezonu rajdowego jest Funex Orient, tym razem zorganizowany w Krakowie, co było dla mnie dużą zaletą. O 18.00 wyszedłem z pracy, kwadrans później jestem w bazie. Fajnie jest mieć blisko na start. Magda miała za to sporo dalej, ale zdążyła i w ostatniej chwili pojawiliśmy się na linii startu, co wcale nie było takie pewne wcześniej. Także pierwszy sukces za nami :). Nie mieliśmy specjalnych oczekiwań co do rajdu, ja dopiero co zacząłem się ruszać, Magda z kolei narzekała na zmęczenie sezonem, dlatego głównym celem była dobra zabawa, bez specjalnego spoglądania na to co robią inni. Na początku tej 200 km trasy czekał nas dwudziestu kilku kilometrowy trekking na którym mieliśmy własne warianty, co skutkowało tym, że raz na punktach byliśmy z tyłu, a raz z przodu stawki. Etap kończył się paru kilometrowym spacerem po wałach wzdłuż Wisły po podobno czerwonych szlaku rowerowym, ale ja go nigdzie po drodze nie widziałem, w ogóle to niewiele widziałem, bo wymieniłem przed startem średnio zużyte baterie w czołówce na takie bardzo zużyte. Aha no i kompas gdzieś mi się zapodział i przed startem nie udało się go odszukać. Nawigację oddałem Magdzie, bo trudno, żeby ślepy nawigował, dlatego w tamtym momencie bardziej skupiłem się zapewnieniu rozrywki sobie i innym. W końcu uporaliśmy się z wałami i dość licznym gronie dotarliśmy do przystani na Wiśle, gdzie czekał nas 15 km kajak z przenoską przez stopień Kościuszko. Ostatni raz w kajaku siedziałem rok temu na Funexie, ale mimo to poszło nam całkiem sprawnie, jak udało się opanować kołysanie na boki i zgrać nasze wiosłowanie, to nawet wyprzedziliśmy kilka zespołów. Listopad może nie jest najfajniejszym miesiącem na machanie wiosłem, ale pogoda nie była złośliwa i nawet było mi za ciepło. Po drodze były takie miejsca:
fot. www.tyniec.benedyktyni.pl  


Tzn zapomniałem dodać, że płynęliśmy w nocy, więc nic nie było widać, tylko nagle pojawiła się wielka skała a reszta jest jak na zdjęciu. Po kajaku czekały na bardzo przyjemne rolki po wałach wzdłuż Wisły, które pokonywaliśmy wspólnie z Sebastianem i Pawłem. Po rolkach 2 punkty w Lasku Wolskim i na do bazy na przepak. Dalej nie wiele widziałem, ale przynajmniej znałem teren, więc na coś się przydałem. Punkty wchodzą szybko, chociaż sądząc po ilości czołówek w ich okolicy nie wszystkim poszło to gładko.
Zaczyna świtać, gdy zmierzamy powolnie do bazy, na ulicach Krakowa pusto, także raczej do życia się jeszcze nie obudził. Na przepaku było apogeum mojego dość lekceważącego podejścia do tego rajdu, jak się przebrałem w ciuchy rowerowe i chciał zakładać ochraniacze z neoprenu na buty, to ku mojemu wielkiemu, ale to naprawdę wielkiemu zdumieniu okazało się, że nie mam spd-ów. Poszedłem jeszcze do auta sprawdzić, ale wiedziałem, że tam ich też nie ma. Przynajmniej jednej rzeczy nie będzie trzeba prać po rajdzie, ale w tamtym momencie było mi wyjątkowe nie do śmiechu. Za to Magda przyjęła tą wiadomość bardzo spokojnie, chociaż właśnie w tym momencie pogrzebałem nasze szanse na dobry wynik. Cóż, jak się nie ma w głowie, to się ma w nogach, więc czekało mnie ok 100 km na rowerze w butach biegowych. Kolejnym celem była Nawojowa Góra, gdzie czekało na nas ok 20 kilometrowe bno, ale zanim tam dotarliśmy była Jaskinia Borsucza, gdzie bynajmniej borsuków nie było, za to było dość mokro i Dolina Kobylańska z zadaniem specjalnym. Do tego na tym fragmencie mieliśmy częściowo towarzystwo Darka i Piotrka z Ihaha Adventure. Fajnie jest mieć towarzystwo, nawet z innej kategorii, bo przynajmniej można się pościgać na warianty, no i na zadaniu wspinaczkowym meldujemy się przed chłopakami, dużo tego roweru nie było, ale męczyłem się bardzo, dlatego do wspinaczki musiała zostać oddelegowana Magda, uporała się z ścianą bardzo sprawnie i w nagrodę dostała kabanosa, a nawet dwa. 
fot. Baszka
Bno to był dla mnie etap numer jeden tego rajdu. Piękne bukowe lasy, mnóstwo skałek, wąwozów, do tego wymagająca nawigacja i coraz większe zmęczenie, a bardziej senność pod koniec. Zabrało nam to prawie 5 godzin, ale to był piękny etap. Pod koniec wkradło się trochę błędów. Do tego byłem już bardzo głodny, a jedzenie skończyło mi się gdzieś w 2/3 etapu, picie nawet wcześniej, także z wielką radością powitałem talerz zupy na przepadku i możliwość zrobienia zakupów pobliskim sklepie. Do końca zostało nam tylko rower plus zadanie specjalne w jaskini Racławickiej, ale żeby tam dojechać, trzeba zaliczyć punkt na Czerwonej Górze koło Siedlca, a żeby tam wyjechać, to trzeba się nieźle napocić. Kto nie podjeżdżał niebieskim rowerowym w stronę Paczółtowic, to polecam. Można się zmęczyć. Na zjeździe w Paczółtowicach spotykamy Sabinę i Janka, którzy prowadzą w MIX-ach. Widzę, że robią wariant do kolejnego punktu na około, myślę, że mają ok godziny przewagi. Ja mam inny wariant na dalszą drogę, jak uporamy się szybko z zadaniem, to może jeszcze powalczymy. Chwilę nam zajęło podejście przez pola do jaskini, ja zjeżdżam na dół, szybko znajduję trzy punkty w jaskini, małpuję do góry i po chwili pędzimy w dół. Akcja poszła całkiem sprawnie, biorąc pod uwagę, że liny ostatnio miałem w rękach na zimowym czempionacie Europy w Beskidzie Niskim. Jedziemy przez dolinę Racławki, miejsce moich cotygodniowych spacerów z psem, opowiadam Magdzie, jak tu jest pięknie mimo, że dokoła czarno jak..., nieważne.
Dolina Racławki, fot. www.odkryjmalopolske.pl
Marzenia o pogoni rozbiły się przed następnym punktem, najpierw skręciliśmy nie w tą drogę, co potrzeba i w efekcie nosiliśmy rowery przez chaszcze, a później szukaliśmy punktu w polu kukurydzy, gdzie go nie było. Punkt był przesunięty jakieś 200 m od miejsca, w którym powinien być i niestety kosztowało nas to sporo czasu. Końcówka to już szybkie asfalty do Krakowa, chwila zamotania w dolinie Grzybowskiej i tuż przed 22.00 pędzimy na rynek w Krakowie. Dwa punkty zlokalizowano w parkometrach, trzeba było wrzucić 1 zł i zabrać wydruk, żeby zaliczyć punkt. Fajny pomysł, chociaż o tej porze trochę ryzykowny, bo parę razy byłem blisko przejechani spacerowiczów na rynku. W końcu po 24 godzinach i 24 minutach kończymy rajd na drugim miejscu w Mix-ach. Nie spodziewałem się tego, zwłaszcza jadąc bez spd-ów. Rajd był bardzo syty, zarówno pod względem trasy jak i jedzenia na mecie. Na koniec bardzo chcę podziękować Magdzie za dużo cierpliwości, bo ja kilka razy na siebie to się mocno wkurzyłem :)

sobota, 7 grudnia 2013

W krainie miodem płynącej.



Początek listopada to tradycyjnie czas na Gezno, którego w tym roku odbyła się już dwunasta edycja. Obok Kieratu, to impreza w której najczęściej startowałem i bardzo lubię brać w niej udział. Tym razem baza zlokalizowana była w Domu Pszczelarza w Kamiannej w Beskidzie Niskim, które też zresztą bardzo lubię i mam wiele fajnych wspomnień, zwłaszcza z zimowego AREC-u. Jakiś tydzień przed startem zacząłem ponownie biegać, więc na wynik się nie nastawiałem, odpoczynek po całym sezonie trochę mi się przeciągnął, poza tym jakoś nieszczególnie miałem ochotę biegać w październiku. Startujemy z Magdą w Mixach, chcemy przed wszystkim wypaść lepiej niż rok temu, gdzie po prostu start nam nie wyszedł. 
W kategorii męskiej startują Tomek z Jurkiem. W ogóle na starcie dużo znajomych twarzy, co zapowiada ciekawy wieczór. Wracając jednak do startu pierwszy etap to scorelauf, obieramy swój wariant i poza początkiem trasy raczej nie spotykamy naszych konkurentów. Kilka razy szukamy punktów nie tam gdzie trzeba, przez co tracimy trochę czasu, ale myślę że nie więcej niż 25 minut, więc nie jest najgorzej. Za to bardzo fajnie mi biegnie, w lesie sporo błota, ale cieszę się na widok każdej górki którą spotykamy, chętnie bym na nie wszystkie wbiegł, Magda nie podzielała mojej radości co do wbiegania na górki :)
 
fot. Paweł Banaszkiewicz


Pogoda też nam dopisuje, jesień w Beskidzie Niskim powoli ma się ku końcowi, ale mimo tego bukowe lasy prezentują się uroczo. Etap kończymy na niezłym 6 miejscu, 32 minuty za liderami, czyli brakło nam 3 minuty do startu w handicapie. Straty do poprzedzających zespołów nie są duże, więc powalczymy kolejnego dnia, a przewaga nad kolejnymi teami jest dość komfortowa. Chłopakom pierwszego dnia poszło nieco gorzej, nie zmieścili się w pierwszym limicie, przez dostali sporo karnych minut, ale w dobrych humorach kończyli. O humory zadbaliśmy też przy wieczornych rozmowach w Domu Pszczelarza, Gezno to tak naprawdę towarzyska impreza ze wspaniałą atmosferą gdzie jest czas, żeby porozmawiać i powspominać. Do tego puszczono archiwalne filmy z Adventure Trophy, wielka szkoda, że tej imprezy już nie ma. Oczywiście miodu i innych trunków nie brakowało, ale to w końcu sportowy blog, więc nie będę ciągnął tego tematu :)
fot. Paweł Banaszkiewicz
Drugi dzień przywitał nas trochę chłodniejszą temperaturą, do tego w nocy padało, więc mogliśmy spodziewać się jeszcze większej ilości błota na trasie. Drugi dzień imprez etapowych zawsze mi lepiej wychodził, nie inaczej było tym razem. Startujemy razem ze wszystkimi, którzy nie zmieścili się w handicapie, ale przyciskamy mocniej na samym początku, żeby odskoczyć nieco od innych zawodników. Nawigacyjnie obyło się bez błędów, do tego wyszedł nam jeden bardzo dobry wariant nawigacyjny i gdzieś w 2/3 trasy spotkaliśmy Justynę i Rafała, którzy pierwszy dzień zakończyli na drugim miejscu i wystartowali niecałe pół godziny przed nami. Trochę mnie zdziwił ich widok, ale skoro pojawiła się okazja na dobry wynik, to trzeba było spróbować to wykorzystać. Końcówkę etapu dało się w sporych fragmentach pokonać asfaltami, ale wybraliśmy krótsze warianty z mniejszą ilością przewyższeń. Na ulicy byśmy im nie uciekli, a górach była jakaś szansa. Do końca się nie udało, ale ukończyliśmy etap na trzecim miejscu, całość na piątym, także całkiem przyzwoicie. Tomek z Jurkiem drugi etap pokonali dużo sprawniej i zakończyli rywalizację na 10 miejscu w bardzo mocno obsadzonej kategorii MM. Organizacyjnie jak zwykle było super, aż chciałoby się, żeby Compass zrobił jeszcze raz Adventure Trophy :)