piątek, 20 grudnia 2013

Orient w Krakowie

Ostatnie lata na zakończenie sezonu rajdowego jest Funex Orient, tym razem zorganizowany w Krakowie, co było dla mnie dużą zaletą. O 18.00 wyszedłem z pracy, kwadrans później jestem w bazie. Fajnie jest mieć blisko na start. Magda miała za to sporo dalej, ale zdążyła i w ostatniej chwili pojawiliśmy się na linii startu, co wcale nie było takie pewne wcześniej. Także pierwszy sukces za nami :). Nie mieliśmy specjalnych oczekiwań co do rajdu, ja dopiero co zacząłem się ruszać, Magda z kolei narzekała na zmęczenie sezonem, dlatego głównym celem była dobra zabawa, bez specjalnego spoglądania na to co robią inni. Na początku tej 200 km trasy czekał nas dwudziestu kilku kilometrowy trekking na którym mieliśmy własne warianty, co skutkowało tym, że raz na punktach byliśmy z tyłu, a raz z przodu stawki. Etap kończył się paru kilometrowym spacerem po wałach wzdłuż Wisły po podobno czerwonych szlaku rowerowym, ale ja go nigdzie po drodze nie widziałem, w ogóle to niewiele widziałem, bo wymieniłem przed startem średnio zużyte baterie w czołówce na takie bardzo zużyte. Aha no i kompas gdzieś mi się zapodział i przed startem nie udało się go odszukać. Nawigację oddałem Magdzie, bo trudno, żeby ślepy nawigował, dlatego w tamtym momencie bardziej skupiłem się zapewnieniu rozrywki sobie i innym. W końcu uporaliśmy się z wałami i dość licznym gronie dotarliśmy do przystani na Wiśle, gdzie czekał nas 15 km kajak z przenoską przez stopień Kościuszko. Ostatni raz w kajaku siedziałem rok temu na Funexie, ale mimo to poszło nam całkiem sprawnie, jak udało się opanować kołysanie na boki i zgrać nasze wiosłowanie, to nawet wyprzedziliśmy kilka zespołów. Listopad może nie jest najfajniejszym miesiącem na machanie wiosłem, ale pogoda nie była złośliwa i nawet było mi za ciepło. Po drodze były takie miejsca:
fot. www.tyniec.benedyktyni.pl  


Tzn zapomniałem dodać, że płynęliśmy w nocy, więc nic nie było widać, tylko nagle pojawiła się wielka skała a reszta jest jak na zdjęciu. Po kajaku czekały na bardzo przyjemne rolki po wałach wzdłuż Wisły, które pokonywaliśmy wspólnie z Sebastianem i Pawłem. Po rolkach 2 punkty w Lasku Wolskim i na do bazy na przepak. Dalej nie wiele widziałem, ale przynajmniej znałem teren, więc na coś się przydałem. Punkty wchodzą szybko, chociaż sądząc po ilości czołówek w ich okolicy nie wszystkim poszło to gładko.
Zaczyna świtać, gdy zmierzamy powolnie do bazy, na ulicach Krakowa pusto, także raczej do życia się jeszcze nie obudził. Na przepaku było apogeum mojego dość lekceważącego podejścia do tego rajdu, jak się przebrałem w ciuchy rowerowe i chciał zakładać ochraniacze z neoprenu na buty, to ku mojemu wielkiemu, ale to naprawdę wielkiemu zdumieniu okazało się, że nie mam spd-ów. Poszedłem jeszcze do auta sprawdzić, ale wiedziałem, że tam ich też nie ma. Przynajmniej jednej rzeczy nie będzie trzeba prać po rajdzie, ale w tamtym momencie było mi wyjątkowe nie do śmiechu. Za to Magda przyjęła tą wiadomość bardzo spokojnie, chociaż właśnie w tym momencie pogrzebałem nasze szanse na dobry wynik. Cóż, jak się nie ma w głowie, to się ma w nogach, więc czekało mnie ok 100 km na rowerze w butach biegowych. Kolejnym celem była Nawojowa Góra, gdzie czekało na nas ok 20 kilometrowe bno, ale zanim tam dotarliśmy była Jaskinia Borsucza, gdzie bynajmniej borsuków nie było, za to było dość mokro i Dolina Kobylańska z zadaniem specjalnym. Do tego na tym fragmencie mieliśmy częściowo towarzystwo Darka i Piotrka z Ihaha Adventure. Fajnie jest mieć towarzystwo, nawet z innej kategorii, bo przynajmniej można się pościgać na warianty, no i na zadaniu wspinaczkowym meldujemy się przed chłopakami, dużo tego roweru nie było, ale męczyłem się bardzo, dlatego do wspinaczki musiała zostać oddelegowana Magda, uporała się z ścianą bardzo sprawnie i w nagrodę dostała kabanosa, a nawet dwa. 
fot. Baszka
Bno to był dla mnie etap numer jeden tego rajdu. Piękne bukowe lasy, mnóstwo skałek, wąwozów, do tego wymagająca nawigacja i coraz większe zmęczenie, a bardziej senność pod koniec. Zabrało nam to prawie 5 godzin, ale to był piękny etap. Pod koniec wkradło się trochę błędów. Do tego byłem już bardzo głodny, a jedzenie skończyło mi się gdzieś w 2/3 etapu, picie nawet wcześniej, także z wielką radością powitałem talerz zupy na przepadku i możliwość zrobienia zakupów pobliskim sklepie. Do końca zostało nam tylko rower plus zadanie specjalne w jaskini Racławickiej, ale żeby tam dojechać, trzeba zaliczyć punkt na Czerwonej Górze koło Siedlca, a żeby tam wyjechać, to trzeba się nieźle napocić. Kto nie podjeżdżał niebieskim rowerowym w stronę Paczółtowic, to polecam. Można się zmęczyć. Na zjeździe w Paczółtowicach spotykamy Sabinę i Janka, którzy prowadzą w MIX-ach. Widzę, że robią wariant do kolejnego punktu na około, myślę, że mają ok godziny przewagi. Ja mam inny wariant na dalszą drogę, jak uporamy się szybko z zadaniem, to może jeszcze powalczymy. Chwilę nam zajęło podejście przez pola do jaskini, ja zjeżdżam na dół, szybko znajduję trzy punkty w jaskini, małpuję do góry i po chwili pędzimy w dół. Akcja poszła całkiem sprawnie, biorąc pod uwagę, że liny ostatnio miałem w rękach na zimowym czempionacie Europy w Beskidzie Niskim. Jedziemy przez dolinę Racławki, miejsce moich cotygodniowych spacerów z psem, opowiadam Magdzie, jak tu jest pięknie mimo, że dokoła czarno jak..., nieważne.
Dolina Racławki, fot. www.odkryjmalopolske.pl
Marzenia o pogoni rozbiły się przed następnym punktem, najpierw skręciliśmy nie w tą drogę, co potrzeba i w efekcie nosiliśmy rowery przez chaszcze, a później szukaliśmy punktu w polu kukurydzy, gdzie go nie było. Punkt był przesunięty jakieś 200 m od miejsca, w którym powinien być i niestety kosztowało nas to sporo czasu. Końcówka to już szybkie asfalty do Krakowa, chwila zamotania w dolinie Grzybowskiej i tuż przed 22.00 pędzimy na rynek w Krakowie. Dwa punkty zlokalizowano w parkometrach, trzeba było wrzucić 1 zł i zabrać wydruk, żeby zaliczyć punkt. Fajny pomysł, chociaż o tej porze trochę ryzykowny, bo parę razy byłem blisko przejechani spacerowiczów na rynku. W końcu po 24 godzinach i 24 minutach kończymy rajd na drugim miejscu w Mix-ach. Nie spodziewałem się tego, zwłaszcza jadąc bez spd-ów. Rajd był bardzo syty, zarówno pod względem trasy jak i jedzenia na mecie. Na koniec bardzo chcę podziękować Magdzie za dużo cierpliwości, bo ja kilka razy na siebie to się mocno wkurzyłem :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz