Mimo, ze minęły trzy dni od
zakończenia Beskidy Ultra Trail 220 nadal czuje się, jakby mnie walec
przejechał. Była to bardzo ciężka, bardzo piękna impreza, która nie do
końca przebiegała według scenariusza, którego oczekiwali zarówno
zawodnicy jak i organizatorzy, ale nie na tym chciałem się skupić. Dla
mnie była to kapitalna dwudniowa przygoda w górach, które bardzo lubię i
gdzie często bywam, z ludźmi, których też lubię. Do tego przygoda pełna
całkiem skrajnych emocji, od frustracji aż po jakieś stany euforyczne.
Niektórych fragmentów trasy w ogóle nie pamiętam, inne zlewają się w
mniej lub bardziej logiczną całość. Pamiętam pustą, piękna drogę z
Malinowskiej Skały na Skrzyczne, w delikatnie przygrzewającym słońcu.
Jak biegłem tędy miesiąc temu, to ledwo widziałem na kilka kroków do
przodu, teraz widać na kilkadziesiąt kilometrów, pięknie musi być tu
zima, pod warunkiem, że nie wieje.
fot. Andrzej Brandt |
Ze Skrzycznego trasa wiodła w dół
do Ostrego, gdzie zlokalizowano jeden z punktów żywieniowych, makaron
wciągnąłem z wielka przyjemnością, na ziemniaki sie nie skusiłem, ale
podobno były dobre. Chyba pierwszy raz spotykam sie z ziemniakami na
biegu, co prawda na Tor des Geants Włosi serwowali jakąś papkę z
ziemniaków, ale w takiej postaci to widziałem po raz pierwszy. Proste i
łatwo przyswajalne węglowodany. Pamiętam również okolice Baraniej Góry,
równie urokliwe jak Skrzyczne, no i niestety dość irytujący zbieg z
Baraniej. Razem z Michał, z którym spotkałem się kilka kilometrów
wcześniej gubimy w którymś miejscu szlak, który oznaczony jest bardzo
marnie i orientujemy się dopiero, kiedy droga idzie w zupełnie nie tym
kierunku, co powinna. Coś mnie podkusiło przed startem, żeby zabrać
mapę, szukam miejsca gdzie możemy się znajdować, niestety jesteśmy
daleko od naszego szlaku, Michał wyciąga kompas i przedzieramy sie na
azymut przez krzaki w dół, robi się z tego bardziej AR niż liniowy bieg,
tempo jest żadne, jesteśmy bardzo wkurzeni na tą cała sytuacje,
stracimy tutaj pewnie z 20 minut, czołówka się oddali i ciężko będzie ją
dogonić. Gdy trafiliśmy w końcu na szlak rzucam od niechcenia, że może
inni też błądzili i jeszcze okaże się, że w Węgierskiej Gorce na
pomiarze czasu będziemy pierwsi, chociaż sam za bardzo w to nie wierze,
psycha nam pewnie siądzie, jak się dowiemy, że wyprzedziło nas
kilkanaście osób.
fot. Andrzej Brandt |
Ku naszemu zdumieniu na punkcie jesteśmy… pierwsi. Chwilę po nas
przybiegają Ewa Majer i Artur Kurek, sądząc po minach, to zbieg z
Baraniej tez im sie nie podobał. Następna na trasie jest Rysianka i
dalej Hala Miziowa. Zanim tam się dotarło, to na Hali Boraczej był
piękny zachód słońca, jaki w górach tylko być może. Zaraz jak słonce
zniknęło, zrobiło się od razu chłodniej. Do tej pory temperatura była w
sam raz do biegania, teraz trzeba się trochę ubrać. Biegnie mi się
bardzo przyjemnie, gwiazdy świecą, w lesie kompletna cisza. Lubię biegać
nocą. Na zbiegu do Korbielowa odłącza się od nas Ewa, chciałbym tak
zasuwać w dół jak ona. Przed samym Korbielowem popełniamy błąd i
kierujemy się na trasę BUT 150, trochę się dziwię, czemu ta droga idzie
pod górę, zamiast w dół. Po jakimś czasie orientujemy się o pomyłce, nie
pierwszej i nie ostatniej tego dnia. W Korbielowie na 90 km trzeba było
dokonać wyboru trasy, chcę iść na Babią, po to tu przyjechałem. Trasa
ponownie wiedzie po Głównym Szlaku Beskidzkim, do Markowych Szczawin
kawał drogi i bardzo mi się dłuży ten fragment, dochodzi do tego
pierwszy kryzys, liczę ile czasu jeszcze mogę spędzić na trasie i
zaczynam trochę żałować, że nie wybrałem krótszej trasy. Po prostu nie
chce mi się biec dalej.
fot. Andrzej Brandt |
Próbuje przekonać siebie, że będzie jeszcze fajnie, w końcu królowa
Beskidów czeka, ale opornie mi to idzie. Do tego nie mam ochoty nic
jeść, wiec ogólnie czuje sie niezbyt dobrze. Po jakiejś godzinie trochę
mi sie poprawia, nawet kilometry lecą szybciej. Jak docieramy na
Żywieckie Rozstaje, gdzie szlak skręca w stronę schroniska, to znowu
zaczyna mi się podobać, że tu jestem. W schronisku czeka herbata z
cytryną, snickers i bułka, nie wiem skąd wiedzieli, że dokładnie tego
będę potrzebował? Chwile po nas pojawia się Maciek Wiecek, który na
początku pomylił trasę i sporo stracił, ale teraz bardzo szybko odrabia
starty. Podejście na Babią, to był dla mnie najfajniejszy moment na
trasie, na niebie tysiące gwiazd, nawet mocno nie wieje jak to często
bywa w tym miejscu, po prostu jest tu bajkowo. Warto było zrobić ponad
100 km, żeby tu dotrzeć, gorzej, ze trzeba jeszcze wrócić do
Bielska-Bialej. Z wielkim żalem opuszczam Babią Górę, chętnie bym
posiedział i pogapił sie na gwiazdy. Na przełeczy Krowiarki czeka nas
niespodzianka, Józek Pawlica i Lucjan Chorąży, którzy kręcą się po
trasie proponują kawałek pizzy, na początku nie bardzo wierzyłem, w to
co mówią, jak wyciągnęli jeszcze butelkę coli, to mnie juz totalnie
zatkało. Dzięki chłopaki.
fot. Andrzej Brandt |
Mało pamiętam z następnych 20 km trasy, było sporo asfaltu, który dał
się we znaki dla zmoczonych stóp, błota też nie brakowało, wiem, że
miałem kolejny kryzys, tym razem dość długi, bo trzymało mnie jakieś 2-3
godziny, wiele razy zadawałem sobie pytanie po co ja to robie i że juz
nigdy więcej, jest tyle biegów alpejskich, anglosaskich czy nawet ultra
na krótszych dystansach, może teraz przyszedł czas żeby się przestawić,
po cholerę się tak męczyć? Podczas większości startów w tym roku obyło
się bez większych kryzysów, także tutaj miałem wielką kumulacje, szkoda
tylko, że bez nagród jak w totolotku. Do tego stopnia nie chciało mi się
iść dalej, że byłem gotów łapać stopa w Stryszawie do Żywca. Po
dotarciu do Stryszawy stwierdziłem, że może jeszcze do dotrę do
Krzeszowa na przepak i tam zdecyduję co dalej. Na przepaku jakoś mi
przeszło i wróciła ochota by skończyć trasę. Beskid Mały minął dość
szybko, jedynie podejście na Chrobaczą Łąkę nie chciało się skończyć. Na
zbiegu w kierunku Gaików spotykamy Jurka, który wybiegł nam naprzeciw i
towarzyszył przez kilka kolejnych kilometrów.
fot. Andrzej Brandt |
Fajnie jest spotkać kogoś znajomego na takiej trasie, każde wsparcie
ma tu znaczenie. W drodze na Przegibek pojawia sie w oddali
Szyndzielnia, ostatnie duże podejście na trasie. Sił coraz mniej, stopy
to już mnie chyba opuściły, momentami mam wrażenie, że stąpam po
rozżarzonych węglach. Na Szyndzielnię wchodzę już na rzęsach, Michał
próbuje mnie motywować, ale na niewiele się to zdaje, ostatnie
kilkadziesiąt kilometrów kosztowało mnie bardzo wiele, do tego mam
problem ze złapaniem tchu, nie jest dobrze i niech to się już wreszcie
skończy. Widok z góry wynagradza trochę te cierpienia, w dole morze
świateł z Bielska, robi to duże wrażenie. Ostatnie kilometry w dół nawet
nie biegnę, bolą mnie stopy, mięśnie, boli mnie coraz bardziej
piszczel. Końcówka strasznie się dłuży, w końcu docieramy do wyciągu na
Dębowcu, gdzie niecałe dwie doby wcześniej impreza się zaczęła. Jeszcze
tylko kilkaset metrów i meta. Zazwyczaj
mam tak, że im bliżej mety, tym z jednej strony cieszę się, że już
blisko, a z drugiej żałuje, że to już się kończy, tym razem jest
inaczej, nawet nie mam siły cieszyć się z ukończenia, zmęczenie bierze
górę. Wchodzimy razem na metę, w tym miejscu chciałem podziękować
Michałowi za te wspólne 180 km. 39 godzin na wymagającej trasie
zmasakrowało mnie mocno. Być może dwie dwusetki w ciągu dwóch miesięcy
plus kilka innych startów, to było zbyt dużo dla organizmu. Na razie ma
dość ultra, chyba je trochę przedawkowałem i pora teraz na odwyk, w
każdym razie słowo na “u” wykreślam na jakiś czas ze swojego słownika.
Pewnie za kilka tygodni znów mnie będzie ciągnąć w tym kierunku, ale na
razie wystarczy. Nie chciałem się koncentrować na tym co nie wyszło na
tej imprezie, sporo już o tym napisano na różnych forach. Mam wielką
nadzieję, że organizatorzy zrobią kolejnego BUT-a za rok, wyeliminują to
co poszło nie tak jak powinno i zrobią taką imprezę na jaką te góry
zasługują, bo tereny do biegania są tu fantastyczne.
fot. Andrzej Brandt |