wtorek, 30 grudnia 2014

Podsumowanie A.D. 2014

Rok temu o tej porze napisałem, że 2013 to był zdecydowanie najlepszy rok w mojej karierze, fajne wyniki, bla bla bla i tak dalej. Pozostaje mi ponownie powtórzyć te słowa, ciekawe jeszcze jak długo będę mógł tak mówić ;-)
Z pewnością był to też najcięższy rok, dużo trudniejszy niż poprzedni. Raz, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, a dwa że pewnie nie tylko tak jest w moim przypadku, ale im szybciej czy mocniej coś robię, tym więcej sił te starty kosztują i odpoczynku to wymaga, do czego nie zawsze się stosowałem. Ze statystyk ponad 800 km pokonałem podczas rajdów przygodowych, prawie 1000 w czasie ultra. Do tego jeszcze treningi. Sporo jak na mnie.

Ale od początku, zima to tradycyjnie Rajd Zimowy 360, tym razem w urokliwych mazurskich krajobrazach, wynik pozostawił spory niedosyt, bo stać nas było na więcej, ale przygoda była przednia. Kapitalne odcinki rowerowe, zamarznięte jeziora i zadania specjalne, jak choćby most linowy w Kruklankach. No i bania na koniec z kąpielą w przeręblu. Mnóstwo fajnych, trochę zimnych wspomnień. W 2015 puszcza Knyszyńska, chyba też będzie fajnie i zimno.
fot. Łukasz Utko
Główny cel roku, to było Tor des Geants i wszystko po drodze miało mnie przygotować do kolejnej próby z gigantami. Starty w górach zacząłem od 3 miejsca w deszczowej edycji Beskidzkiej 160 na raty, wynik całkiem dobry jak na fakt, że poprzedzające dni zmagałem się z urazem kolana, na szczęście w czasie imprezy wytrzymało i później w trakcie sezonu obyło się bez problemów. 

Maj to tradycyjnie Kierat, udało się utrzymać dotychczasowy trend, że co start to wyższe miejsce i lepszy wynik, tym razem skończyło się na 5 miejscu i czasie poniżej 15 godzin. Startowałem razem z Kamilem, dla którego była to pierwsza setka po krzakach. Niestety trochę się odwodniłem i podium przepadło, ale może jeszcze kiedyś...

W czerwcu startujemy ponownie z Kamilem pod banderą UltrAspire w Biegu Rzeźnika, dużo radości z biegania tam miałem, Kamil nieco mniej, bo organizm trochę nie chciał współpracować, ale ostatecznie łamiemy 10 h na głównej trasie, ponadto ruszamy na Hardcore'a gdzie zajmujemy 3 miejsce. Rejon Halicza i Rozsypańca to po prostu rewelacja, niesamowite widoki, pusto na trasie. Góry są piękne, Bieszczady są piękne. W ogóle sama impreza była świetna, cała otoczka, koncerty, no i przede wszystkim ludzie, wielkie święto biegania.
fot. Andrzej Brandt
W lipcu dobra passa została utrzymana, ale pojawiły się pierwsze kłopoty. Najpierw zrobiłem tygodniowy obóz biegowy, po czym po kilku dniach wystartowałem w biegu o nieco dziwacznej nazwie K - B - L, odbywającym się w ramach Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdroju, 2 miejsce było fajne, same zawody dla mnie mniej, czymś się strułem i większość trasy walczyłem z żołądkiem, ale na podium wystarczyło.

Kilka dni później start, którego na początku nie planowałem, ale jak pojawił się w kalendarzu, to nie mogłem nie wystartować. Mountain Touch Challenge, czyli 300 km rajd przygodowy z bazą w Szczawnicy, co tam się nie działo. Na początek white water po Popradzie, z wieloma przygodami, później góry, góry, góry, dość powiedzieć, że 50 km trekking po Gorcach robiliśmy ponad 20 godzin. Do tego burze, upał. Było tam wszystko, na koniec wdrapaliśmy się na najniższy stopień podium.
fot. Piotr Dymus

Kolejne kilka dni po rajdzie w Szczawnicy był Chudy Wawrzyniec, już na starcie byłem zmęczony, ale bardzo lubię tą imprezę, więc co tam, pobiegnę krótszą trasę i będzie ok. Tak nie było, dobra pozycja na rozejściu tras na Rycerzowej spowodowała, że wybrałem długą trasę, przeklinałem, to bardzo później, skończyło się na 4 miejscu i podium w kategorii, ale ledwo żywy dotarłem na metę, dość nieodpowiedzialne były te letnie starty, w perspektywie TdG  Drugi raz tego błędu nie popełnię.

Do samego Tor des Geants staram się nie wracać, nie fajnie jest przegrywać, ale jest nieodłączny element sportu. Na trasie było świetnie, do czasu, zgodnie z zasadą żarło, żarło i zdechło. 50 km i trzy podejścia przed metą, z perspektywą złamania 100 godzin, zszedłem z trasy z powodu kłopotów z oddychaniem. Późniejsze badania w szpitalu w Aoście i następnie w kraju, wykluczyły jakieś poważniejsze problemy, po prostu mocne przeziębienie, wysiłek, brak snu i organizm odmówił dokończenia procesu. Szkoda, bo czułem się dobrze przygotowany i forma była. Przygoda w każdym razie niesamowita, bajeczne widoki, fantastyczni ludzie. Może jeszcze kiedyś... Kamil, Tadek i Tomek ukończyli trasę, fajnie było ich też obserwować i cieszyć się z nimi.


Po Alpach przyszły długie tygodnie dochodzenia do siebie i próby w miarę systematycznego i powolnego odbudowywania formy, próby dość słabo udane. Po drodze jeszcze 150 km podczas Łemkowyna Ultra Trail, kolejny start, której nie byłem w stanie sobie odmówić. Beskid Niski jest cudny, a zwłaszcza jesienią, sama impreza też mi się podobała, a najbardziej tony błota, które było na trasie, ale sam występ był słaby w moim wykonaniu. W zasadzie, to od początku szukałem wymówki, żeby zejść z trasy. Głowa chciała, ale nogi nie miały siły, nawet po płaskim ledwo co biegłem, a często to i szedłem. Dziwne to było uczucie, gdzie wiesz, że nawet nie masz szansy zbliżyć się do swoich możliwości, niby dajesz z siebie co możesz, ale to na niewiele wystarcza. I z każdym kilometrem wiesz, że będzie gorzej. Ciekawe przeżycie, ale raczej drugi raz nie chcę tego doświadczyć. 

Ostatni start to Funex Orient, rajd z bazą w Zawoi, odbywający się w zimowych warunkach, co chyba większość startujących zaskoczyło. Ogólnie dalej było słabo z mojej strony, ciągnąłem się za Jurkiem, aż w końcu przestałem i zeszliśmy z trasy. W sumie inne ekipy też miały problemy, bo sklasyfikowano nas na trzecim miejscu, ale jakoś za bardzo to mnie nie ucieszyło. Słaba ta jesień była tego roku.

Na szczęście w grudniu było lepiej, wróciłem do normalnych, spokojnych treningów, radość z biegania też wróciła. Kalendarz na kolejny sezon w zasadzie jest, na pewno będzie mniej startów, ale mam nadzieję, że dzięki temu za rok będę mógł znowu napisać, że rok 2015 to był najlepszy jak dotąd :-)

Wszystkiego dobrego w Nowym Roku, dużo zdrowia oraz wiele, wiele radości z rajdów, biegów, triathlonów czy czegokolwiek, w co się bawicie.


czwartek, 14 sierpnia 2014

Chudy

Miejsce 'dramatu': odcinek czerwonego szlaku między Przegibkiem i Wielką Rycerzową, ok 40 km ultramaratonu Chudy Wawrzyniec, przed rozejściem tras 50+ i 80+.
Postacie: głos 1, głos 2 i biegacz
Biegacz: to chyba jednak na Rycerzowej polecę w lewo, na krótką trasę?
Głos 1: Chyba? Przecież nie odpocząłeś dobrze po rajdzie w Szczawnicy, nie trenowałeś ostatnio, to i tak nieźle, że tutaj dobiegłeś w takim stanie. No i na Muńcole dawno nie byłeś.
Biegacz: Muńcoł, to prawda, lubię ten zbieg.
Głos 2: Weź nie p... I co chwilę po 9 rano będziesz na mecie, ciekawe co do wieczora będziesz robił?
Głos 1: Ponoć piwa dużo mają?
Głos 2: Ale w Glince też mają i będzie lepiej smakować, a to na mecie po 80 km jeszcze lepiej, czyż nie?
Biegacz: W sumie racja, ale sił już nie mam.
Głos 1: No właśnie, dlatego zasuwaj już do mety.
Głos 2: A Beskid Bednarów, a Oszust, przecież on tam czeka.
Biegacz: Nieładnie nie odwiedzić znajomych.
Głos 1: To sobie k... z psem na wycieczkę pójdziesz! Przecież Oszust w tym stanie, to Cię zetrze jak jabłka w sokowirówce, przemieli a potem wypluje, chcesz tego?
Biegacz: W sumie, mogłoby to być ciekawe:)
Głos 2: A później jeszcze widoki z Lipowskiej. Najfajniejsza część trasy dopiero przed Tobą.
Biegacz: No wszystko fajne, ale ja nie mam dzisiaj z czego pociągnąć.
Głos 1: Rycerzowa  blisko, nie zastanawiaj się tylko biegnij do mety na piwo.
Biegacz: No właśnie raczej tak zrobię.

Mniej więcej taka rozmowa rozegrała się w mojej głowie przed Rycerzową, byłem zdecydowany pójść na krótką trasę, ale jak usłyszałem na górze, że tylko dwie osoby są przede mną i to blisko, to głos 'rozsądku' natychmiast zniknął i paru sekundach już zbiegałem z góry, na długiej trasie oczywiście. Nie do końca, to było rozsądne, ale o tym później.
fot. Barbara Adamczak
A wcześniej był przepiękny wschód słońca na Rachowcu, doliny spowite we mgle, nad nimi morze gór Beskidu Żywieckiego i gdzieś w tym wszystkim ja. Uwielbiam takie sceny i jeden z powodów, dlaczego warto wstać czasami w środku nocy i iść pobiegać. Odcinek do Przegibka, gdzie mieścił się pierwszy punkt żywieniowy był bardzo przyjemny, w zasadzie większość biegłem sam, co jakiś czas mijałem innego zawodnika. Biegłem sobie spokojnie ze średnią nieco poniżej 6.00 min/km. Na więcej brakowało sił, lipiec był najintensywniejszym miesiącem w treningach odkąd biegam i o ile początkowo chciałem biec 80+, tak po drodze jakoś mi przeszło. Ale, że racjonalnie nie do końca myślę, to jednak wybrałem dłuższą trasę.
fot. Barbara Adamczak

Zbieg z Rycerzowej to była sama przyjemność, a chwilę później na podejściu na Świtkową widzę dwie sylwetki i to nie poruszające się zbyt szybko. Przyspieszam jak tylko mogę, mimo, że czasami na czworaka trzeba wychodzić i zbliżam się na odległość ok 20 m. Organizm cały się gotuje, ale nie zważając na to, ani na fakt, że mam niewiele wody staram się złapać chłopaków jeszcze na podejściu. Niestety trochę zabrakło. Za to na górze poczułem jakby ktoś mi wtyczkę wyłączył. Ledwo truchtam, mimo że ścieżka opada łagodnie w dół. No to się dojechałem, za szybko ich dogoniłem i zrobiłem głupi błąd, że jakieś 30 km przed metą chciałem rozstrzygnąć bieg. Trzeba było się spokojnie przyczaić i trzymać z nimi, a atakować bliżej mety. Trudno, następnym razem będę mądrzejszy. Dalsza droga to jeden wielki koszmar, nie mam sił, żeby pociągnąć. W głowie już sobie układam, że zaraz minie mnie cały tramwaj zawodników, jak będę się w takim tempie toczył. A coraz bardziej zbliżało się podejście na Oszust, górę legendę tego biegu. Tym razem, dla odmiany, wyszedłem bardzo spokojnie, nawet zadyszki nie miał. I w dalszym ciągu nikt mnie nie wyprzedził. W końcu już blisko Glinki dogonił mnie Tomek Klimas, już miałem go spytać, co tak długo? :-)
Kilka minut trzymam się za nim, ale później wracam do swojego tempa. Wody już nie mam, więc może nie będę szarżował. Parę chwil później jestem na kolejnym punkcie w Glince, wypijam Lecha Free, drożdżówka w rękę i dalej na Trzy Kopce. Niedługo potem wyprzedza mnie Ewa Majer, droga pod górę, a ona ładnie sobie biegnie. To ja może najpierw dokończę bułkę, a później się zastanowię, czy mam jeszcze siły biec.

Zapomniałem dodać, że jest już blisko południa i słońce grzeje, nawet bardzo. Jakoś znajduję w sobie jeszcze rezerwy, a może to piwo zaczęło działać i podbiegam pod górę. Drogą na Trzy Kopce mija dość sprawnie, a dalej już tylko ok 14 km, z czego większość w dół. Rok temu znakowałem ten odcinek, więc znam go dość dobrze. Wybiegając Halę Rysiankę widzę jakieś 200 m przed sobą białą koszulkę, idzie pod górę, zmuszam się do kolejnego wysiłku, może się uda jeszcze powalczyć. Przy schronisku na Hali Lipowskiej doganiam Tomka, tym razem nie daję się ponieść, tylko biegnę stałym tempem. Słyszę, że kolega utrzymuje się za mną, zobaczymy co dalej. W okolicach Boraczego Wierchu stawiając nogę na kamień, czuję jak coś rozrywa mi piętę, do tego jakby lawa się rozlewała po mojej stopie. Każdy krok boli jak cholera. Zatrzymuję się, ale chód sprawia jeszcze większy ból, delikatnie na palcach zbiegam dalej. Tomek oczywiście uciekł. Ale nawet o tym nie myślę, odtwarzam w głowie kolejne fragmenty trasy, żeby nie myśleć o stopie. Chyba kamyczek, które jakiś czas temu wyrzuciłem z buta narobił więcej szkód niż myślałem. Ciągnie mi się ta końcówka w nieskończoność. Jest Zapolanka, kawałek dalej będzie kapliczka, a stamtąd jakieś 3 km do mety. Nagle widzę ponownie białą koszulkę, ma skurcze i to solidne. Mijamy się tuż przed kapliczką. Zaciskam zęby i ruszam resztkami sił do mety. Grzeje, nogi mnie już bolą, stopa piecze, wody nie mam. Mało komfortowa sytuacja ;-) Oglądam się co jakiś czas za siebie, ale nikogo nie widać. Jeszcze 2 km, 1 km, w końcówce to już nawet bólu nie czuję. Widać już dachy w Ujsołach. Jeszcze kilka zakrętów, mostek i meta. Zmordowany jestem, strasznie Chudy dał mi w kość, ale był to najlepszy mój bieg w tym sezonie. Za rok postaram się być wypoczęty przed startem.




poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Dotyk gór



Stoimy w czwartkowy poranek nad brzegiem Popradu, woda po ostatnich opadach brudna i nie zachęca do wejścia. Niebo pochmurne i co jakiś czas coś z niego kapie. Za kilka chwil wraz z ośmioma innymi ekipami wyruszymy na ok 300 km trasę, jak się później okazało, jednego z ciekawszych i bardziej wymagających rajdów przygodowych w ostatnich latach. Ruszamy, pierwsze bystrza pokonujemy sprawnie, woda pryska dookoła, wlewa się do kajaka, zabawa jest przednia, niektórzy już zaliczyli kąpiel, my płyniemy  póki co dalej, co jakiś czas stajemy, żeby wylać wodę z kajaka. Etap white water jest konkretny. Po jakimś czasie widzimy całkiem spory kamień na środku rzeki, który planujemy ominąć, oczywiście takie rzeczy mają moc przyciągania, trafiamy bokiem w kamień i leżymy, udaje nam się złapać kajak i worki i po chwili jesteśmy na brzegu. Pierwsze ostrzeżenie.
Ruszyliśmy, fot. Piotr Dymus
Dalej staramy się płynąć uważniej i omijać w miarę możliwości bystrza, co się skutecznie przez pewnie czas udaje, ale też chyba to nas trochę uśpiło. Widzimy przed sobą kilka zespołów, które przenoszą kajaki za tą kipiącą wodę, do której się zbliżamy, my postanawiamy przez nią przepłynąć, o ile pokonujemy pierwszą i drugą falę, tak trzecia zalewa nas i wywraca kajak, wyglądało to jak w bajkach dla dzieci, najpierw jesteśmy na górze fali, potem na dole, znowu na górze i tak dalej, aż w końcu widzę jak fala się nad nami zamyka. Na szczęście w nic nie uderzyliśmy, ale nurt jest szybki i zajmuje sporo czasu, by się wydostać na brzeg. Dobrze, że Jurek łapie worki i kajak, ja niestety straciłem wiosło w całym tym zamieszaniu. Grubo było. Płyniemy dalej, ale momentalnie robi się zimno, trzęsę się jak galareta, szczęka mi chodzi we wszystkie strony, dostaję wiosło, by się rozgrzać, ale kiepsko się płynie jak tylko osoba siedząca z przodu nim macha. Chwilę później spotykamy Magdę i Darka, z moim wiosłem, które Artur wyłowił ( dzięki!!! ). Teraz to przynajmniej nie zmarznę w kajaku. Wychodzę teraz na brzeg podbijać każdy kolejny punkt, byle tylko się rozgrzać. Zaraz za połączeniem Popradu z Dunajcem mocno szumi, nie zwiastuje to nic dobrego, na wale widzimy zawodników ostrzegających przed wpłynięciem na próg, na którym stoi Agata z On-Sight 2 z połamanym kajakiem.
fot. Darek Bogumił
Emocjonujący ten etap, a to dopiero początek rajdu. W Nowym Sączu znowu coś szumi, ale wychodzimy na brzeg wcześniej i przenosimy kajak. Nasza chęć do ryzyka, po drugiej wywrotce, zmalała całkowicie. W sumie to czekam, aż wpłyniemy na spokojne wody Jeziora Rożnowskiego. Okazało się, że wody miejscami były za spokojne, bo szorowaliśmy kajakiem o dno. Po 7 godzinach kończymy kajak. Scenariusz póki co jak u Hitchcocka,  było trzęsienie ziemi, ciekawie co dalej?
fot. Darek Bogumił
Wsiadamy na rowery, przed nami 120 km po Beskidzie Wyspowym i Gorcach, znajome Kieratowe tereny. Kolejne odcinki wyglądają podobnie, podjazd asfaltem, do lasu w błoto i zjazd do asfaltu. Zmęczył mnie ten kajak i jakoś średnio mi się kręci. Musze się najeść i odpocząć, żeby organizm wrócił do stanu używalności. Sporą część trasy, w tym uroczą burzę na przystanku autobusowym, spędzamy z Wodzionkami. Burza jest mocna, fajnie tylko, żeby się skończyła, zanim zjemy wszystko, co mamy ze sobą ;-) Po jakimś czasie sobie poszła, ale po chwili zaczyna padać, o ile na podjazdach jest fajnie, o tyle marzniemy na zjazdach. W Limanowej wstępujemy na Orlen, gdzie mijamy się z Nonstopami, na zestaw obowiązkowy, czyli hod-dog i gorącą czekoladę. W cieple jest fajnie, ale musimy wyjść i jechać dalej, przed nami jeszcze 50 km, ale wygląda na to, że więcej po drogach, w tym długi podjazd pod Ostrą, który rozgrzewa nas w tym padającym deszczu. Podjazdy są jednak fajne. Docieramy na przepak do Krościenka, plus jest taki, że niedługo będzie świtać i przynajmniej 55 km trekking zrobimy za widoku, tak nam się wtedy wydawało.
fot. Darek Bogumił
To się oczywiście nie udało, etap ten to miejsce na osobną historię. Scenariusz się powtarzał, góra, dół do jaru, do góry i znowu w dół , bardzo często na rympał. Orka na ugorze. Ponownie trafiamy na Nonstopów, z którymi łazimy godzinę po lesie, próbując znaleźć mała polankę. Okazało się, że namierzaliśmy się z nie tej przełęczy co trzeba, po drugiej stronie górki było bliźniacze miejsce :-). Minęło kilka godzin, a my dopiero 3 punkty mamy za sobą z tego etapu, do zmroku to, się nie wyrobimy. W Ochotnicy pit stop, wciągam dwa pączki i colę. Na chwilę robi się przyjemniej, ale tylko na chwilę. Ruszamy dalej na Tworogi, w maju na Kieracie było tam sporo wiatrołomów, ciekawe czy to posprzątali? Słońce grzeje od jakiegoś czasu, ale dopiero teraz jest ono mocno odczuwalne. Widoki wynagradzają trochę nasze męczarnie. Kryzys przychodzi do nas w okolicach Gorca, kładziemy się na polanie pełnej borówek i nikt nie kwapi się, żeby pójść dalej, a w zasadzie to 150m w dół do jaru. Zastanawiam się po co my to wszystko robimy, skoro tu jest tak pięknie, pusto, widoki są cudne, przecież można by po prostu wyjść, położyć się i miło spędzić czas, proste, nie? Kończymy sielankę i ruszamy po punkt i ponownie w stronę Ochotnicy, tym raz Górnej. Kolejny pit stop. Siedzimy nad brzegiem potoku, pijemy piwo i próbujemy się zebrać do dalszej drogi. W oddali słychać nadchodzącą burzę, fajnie, jakbyśmy weszli w masyw Lubonia, to przynajmniej tak nie zmokniemy. W sumie i tak zmokliśmy, ale było lepiej niż na otwartej przestrzeni. Drogą płyną strumienie wody, dookoła pioruny tłuką jeden za drugim. Tempo trochę siada, stopy dostały już mocno w kość, każdy krok boli, sił też za bardzo nie ma, w dodatku czuję zeszłotygodniowy start w K-B-L, wlekę się na końcu próbując nie zasnąć przy tym. Z nieba leje się od jakichś 4 godzin, robi się coraz zimniej. Dobrze po północy, po 21 godzinach treku, przemoczeni i zziębnięci docieramy na przepak, rozbijamy się na tarasie jakiejś knajpy i idziemy spać.
fot. Darek Bogumił
Sen pomógł, przed świtem ruszamy z Jurkiem na kajak po Jeziorze Czorsztyńskim, Magda z Darkiem robią w tym czasie krótki etap pieszy. Mgła spowiła wszystko dookoła, płyniemy w miarę blisko brzegu by jakoś namierzyć punkty, na jeziorze tylko ptaki, wędkarze i my. Etap dość przyjemny, w drodze powrotnej pojawia się coraz więcej krajobrazu, patrzymy na masyw Lubonia, który nas tak wczoraj zmęczył. Dookoła robi się coraz piękniej, z mgły wyłaniają się zamki w Czorsztynie i Niedzicy, jest pięknie. Dopływamy do Magdy i Darka, teraz czeka nas 3,5 km przenoska. Dzięki wózkom, które Jurek skonstruował idzie to całkiem sprawnie, trochę tylko ludzie dziwnie się patrzą jak idziemy droga z kajakiem. Słońce grzeje coraz mocniej, odstawiamy kajaki i przez Pieniny ruszamy do Krościenka, początkowo mieliśmy ten odcinek pokonać kajakiem przełomem Dunajca, ale został on odwołany. Słońce i asfalt męczą ogromnie, wydaję nam się, że wleczemy się bardzo powoli, ale pokonując kolejne odcinki ciągle wyrabiamy się przed czasami szlaków turystycznych i to całkiem znacznie. Morale się nieco podnoszą, ale jesteśmy już mocno zmęczeni. Głowa w jakiś dziwny sposób podpowiada, że trzeba iść dalej, chociaż ciało chciałoby robić coś zupełnie innego. Powinno się udać skończyć rajd za widoku. Na przepaku czeka nas tyrolka z rowerem przez Dunajec, dalej 18 km rowerem po górach, ostatnie zadanie i meta. No blisko już , 2-3 godziny i skończymy tą nierówną walkę.
fot. Piotr Dymus
Ale, żeby nie było tak lekko to gramolimy się w błocie z rowerami w stronę Dzwonkówki, miejscami da się trochę jechać, ale to tylko miłe przerywniki. Słychać kolejną burzę i to całkiem blisko, perfidnie by to było, jakby na sam koniec nas jeszcze zlało. Zjeżdżamy z Dzwonkówki w stronę Przysłopu i dalej już tylko w dół, odcinek jest fantastyczny, najpierw fajna stokówka, później długa dolina po równym szutrze, warto było tą górę przejechać dla tej chwili. Docieramy na ostatnie zadanie specjalne, zjazd z 12 piętrowego hotelu, już w samej Szczawnicy. Widok z góry na Małe Pieniny powala, zjeżdżam ostatni, czekając na swoją kolej przykładam głowę do gzymsu, słonce delikatnie świeci po twarzy i zasypiam. Jesteśmy w trasie już 56 godzin, jeszcze kilka minut i skończymy te bardzo wymagające zawody. Budzi mnie chłopak z obsługi, teraz moja kolej, po kilku chwilach jestem na dole. Kilkaset metrów i będzie meta. Zadowoleni, zmęczeni kończymy na 3 miejscu za AR Team, którzy zdeklasowali wszystkich i Nonstop Adventure. Dotyk gór sponiewierał nas mocno, kawał pięknej i sytej przygody. Dziękujemy.

piątek, 27 czerwca 2014

Rzeźnik

To był rekordowy Bieg Rzeźnika pod wieloma względami, nowy rekord trasy, rekord Hardcore'a, najwięcej uczestników, najwięcej zespołów poniżej 10 godzin na mecie etc. Ale przede wszystkim było to kilkanaście godzin bardzo fajnego biegania, dawno nie miałem tyle radości z zasuwania po górach. Tym bardziej, że zrobiliśmy z Kamilem, to co zakładaliśmy, chociaż mam trochę niedosyt, bo można było tą trasę ogarnąć jeszcze szybciej, ale następnym razem. Punktualnie o 3.30 ruszamy wraz z całym tłumem z Komańczy w stronę jeziorek Duszatyńskich. Lecimy spokojnie po 4.45 min / km, dzięki temu jest koło nas pusto, czołówka pognała do przodu, a my nie forsujemy tempa i nie biegniemy w tłumie. Wszystko idzie dobrze, dopóki nie popełniamy bardzo bardzo głupiego błędu, widzimy szlak na drzewie i skręcamy w boczną drogę i gnamy mocno pod górę, sęk w tym, że na drzewie była strzałka, której nie zauważyliśmy. Chyba trochę zaspani jesteśmy, bo znamy tą trasę, ale w jakiś niewytłumaczalny sposób schodzimy z niej. Oj padło wtedy sporo niecenzuralnych słów pod własnym adresem. Tracimy tam kilka minut, ale co gorsza lądujemy w tramwaju uczestników i bardzo mozolnie przesuwamy się do przodu. Dopiero za przełęczą Żebrak robi się trochę luźniej, szkoda że tak zawaliliśmy początek, ale trzeba zapomnieć i robić swoje dalej. Nie gonimy, ale lecimy swoim tempem. Pogoda nam w tym bardzo pomaga, jest chłodno, czasem coś kapie z nieba, nie ma błota, nic tylko napierać. Dookoła nas bukowe lasy spowite we mgle, taka bardziej listopadowa pogoda niż letnia, a ja bardzo lubię biegać listopadową pogodą, chociaż mam nadzieję, że na połoninach zobaczymy trochę więcej. Jest fajnie jak na razie.
fot. Andrzej Brandt
Docieramy do Cisnej, mamy lekkie opóźnienie w stosunku do planu, ale nie ma dramatu. Wbiegamy na przepak przy dźwiękach muzyki Wiewiórki na drzewie, muzyka na biegach to jest to. Na mnie to działa. Uzupełniamy płyny i przed nami długie podejście na Jasło, dłuży się to bardzo, widoków żadnych, wieje trochę nudą, ale koniec końców jesteśmy na górze, jeszcze tylko Okrąglik, Fereczata i będziemy na drodze Mirka, dwa lata temu nie udało mi się jej całej przebiec, tym razem jest o wiele lepiej, trzymamy tempo poniżej 5 min / km, mijamy kilka zespołów i co ważne nie męczymy się zbytnio na tym fragmencie. Przed nami kolejny przepak w Smereku i najfajniejsza część trasy. Po wybiegnięciu z przepaku wpadam w konsternację, widzę gościa we fraku grającego na wiolonczeli! Przecieram oczy ze zdumienia, ale gość jest żywy, do tego gra coś z muzyki klasycznej, abstrakcja totalna, ale bardzo fajne to było i dość niespodziewane. To w przyszłym roku może jakiś kwartet smyczkowy?:) Do mety nieco ponad 20 km, czujemy całkiem ok no i przemieszczamy się zgodnie z rozpiską.
fot. Andrzej Brandt
Na połoninach pomału zaczyna się przejaśniać, udaje nam się wyprzedzić kilka zespołów, mimo że tempo nasze wcale nie jest jakieś mocne, ale widać, że wiele osób jest już mocno dojechanych. Pojawia się też coraz więcej turystów, są życzliwie nastawieni, schodzą z drogi, zachęcają do jeszcze większego wysiłku. Zdobywamy w końcu Smerek, teraz bardzo przyjemny fragment po połoninach w stronę Chatki Puchatka i dalej w dół do Berehów. Kilkaset metrów przed nami widzę kilka kolejnych zespołów, co motywuje nas, żeby nieco zwiększyć tempo, ale nie przychodzi to już tak łatwo. Na zbiegu na ostatni punkt w końcu doganiamy tych, których ścigaliśmy od jakiegoś czasu, podoba mi się ten zbieg, wąsko, korzenie, do tego schodki, wyżywam się tu na całego. Zostaje już połonina Caryńska do pokonania. Było trochę tak jak śpiewała Wiewiórka 'oh Caryńska, coś ty mi krwi napsuła', no nie idzie już tam tak lekko. Liczyłem, że zakręcimy się w okolicach 9.30, ale nie dało rady. W każdym razie łamiemy 10 godzin, robimy kilka minut przerwy, pomidorowa i makaron z oliwkami i cieciorką wchodzą doskonale i ruszamy na trasę Hardcore'a. Więcej przyjemności za tą samą cenę, hm nie wiem, czy to dobre hasło reklamowe, ale chcemy się jeszcze trochę zmęczyć. 
fot. Andrzej Brandt
I tu w zasadzie zaczyna się osobna historia i najpiękniejsze miejsca na trasie. Podejście na Szeroki Wierch jest dość monotonne, ale jak się już wyjdzie na górę, to wynagradza wszystko. Pojawia się słońce, widać jak na dłoni ukraińską część Bieszczad, eh fajnie byłoby się tam wybrać. Zmierzamy wąską ścieżką w stronę Tarnicy, dookoła est bajkowo, mało ludzi, nie musimy się już spinać, po prostu bieganie dla samej frajdy biegania, czego chcieć więcej? Przed nami teraz Halicz i Rozsypaniec, jest cudnie. Zmęczenie już spore, ale w takich okolicznościach przyrody nie zajmuje to naszej uwagi. Aż żal opuszczać połoniny i zbiegać do Wołosatego po resztkach starego asfaltu i drobnych kamieniach, i tak przez jakieś 8 km. Jeśli kiedyś będę robił Główny Szlak Beskidzki, to zacznę od Bieszczad, bo takie coś na koniec, to byłaby masakra. Z dołu możemy podziwiać część trasy, który pokonaliśmy, meta już coraz bliżej. Po 13 godzinach i 24 minutach i prawie 100 km kończymy zabawę na 3 miejscu, dostajemy Rzeźnickie piwo, lubię takie nagrody. Było kapitalnie, zdecydowanie Bieszczady mają coś w sobie. Chyba tam jeszcze wrócę.

niedziela, 15 czerwca 2014

Kierat przez płotki

To już mój siódmy start w Kieracie, jedyna impreza, która co roku jest w moim kalendarzu. Od Kieratu tak naprawdę zaczęła się ta cała zabawa i duży sentyment mam do tej imprezy. Do tego bardzo lubię Beskid Wyspowy i Gorce. Jak jechałem do Limanowej to zastanawiałem się w którą stronę tym razem pójdziemy i chciałem Gorce no i była miła niespodzianka jak dostałem mapę. Skoro trasa mi pasowała to samemu trzeba było się teraz postarać. Plan był taki, żeby przebiec całość z Kamilem, jako trening przed Biegiem Rzeźnika i jak się uda poprawić dotychczasowe rekordy. W piątkowe popołudnie ruszam z sympatycznego parku w Limanowej w stronę Kuklacza, po początkowym zamieszanie ze znalezieniem drogi przez osiedle dalsza droga jest dość prosta, szybko przesuwamy się do przodu i łączymy w czwórkę, oprócz nas jest jeszcze Andrzej Brandt i Marek Bartyzel. Słońce na szczęście już nie grzeje mocno, biegniemy, rozmawiamy, podziwiamy krajobrazy. Pierwszy dylemat pojawia się na drodze przed PK 2, obiegać górę czy się na nią wbić. Zwycięża druga opcja, podejście mocne, ale dość krótkie, do tego z kapitalnymi widokami, przez chwilę nawet Tatry widać. Dalsza droga w zasadzie bez historii, trochę pól, lasów, asfaltów. Jest miło, jeszcze lekko i przyjemnie. Tylko bardzo dużo piję, a punktów z wodą zbyt wiele nie ma i to mnie trochę martwi w perspektywie dalszej części trasy. 

Drobny błąd popełniamy przed PK 4, przypadkowo opuszczamy grzbiet i lądujemy 60 m poniżej punktu. Droga do piątki wiedzie grzbietem, nawigacyjnie jest łatwo, ale pojawiają się niespodziewane przeszkody, najpierw jedno zwalone drzewo, potem kolejne i kolejne, przechodzimy pod, dookoła, nad, ale wybija to trochę z rytmu i spowalnia. Mam złe przeczucia odnośnie tych wiatrołomów, ale o tym za chwilę. Zrobiło się już ciemno i przed nami ciekawy nawigacyjnie fragment, podejście na Lubań, oczywiście prowadzą tam szlaki, ale są one na szczęście wyjątkowo nie po drodze. Plan jest taki, że podążamy ścieżką przy strumieniu tak długo jak będzie istnieć, a potem zobaczymy. Po drodze kończy się jeszcze woda, ale uzupełniamy ją w strumieniu. Fajnie, że mam bidony, bo trwa to wyjątkowo szybko, a do tego dobry uczynek mam odhaczony, bo kolegom też nalałem :) Droga też się nam skończyła, robimy direttissimę Lubania, jest bardzo stromo, nierówno, gorąco, są powalone drzewa, bardzo mocny odcinek, ale też mi się wyjątkowo podoba. Taki fragment ze świata adventure racing. W końcu wdrapujemy się szczyt, Maciek Więcek był 12 minut przed nami, Maciek Dubaj prawię godzinę, on chyba tam wleciał. Dalszy fragment przebiega Głównym Szlakiem Beskidzkim, kojarzę ten fragment z Gorce Maraton, więc liczę, że będzie się można nieco rozpędzić. Rzeczywistość weryfikuje nasze plany, szlak jest zawalony połamanymi drzewami i to nie, że jedno leży, tylko z dziesięć w jednym miejscu, potem chwila przerwy i znowu to samo. Masakra, bardzo wolno ten fragment pokonujemy i mnóstwo sił to kosztuje. Dość powiedzieć, że 10 km odcinek prowadzący w większości w dół pokonujemy w niecałe 1.45 h! 
 
Jesteśmy na półmetku po siedmiu i pół godziny od startu, szczerze to liczyłem, że będzie szybciej, ale warunki terenowe niespodziewanie pokrzyżowały te plany. Uzupełniamy płyny i kierujemy się w stronę Gorca, do następnego wodopoju jest ponad 30 km i bez strumieni po drodze. Noc jest piękna, gwiazdy w górach święcą inaczej niż na nizinach, do tego księżyc też się ładnie zapalił. Uwielbiam te chwile nocą na grani, gdyby tylko jeszcze tak gonić nie trzeba było :P Nawigacyjnie jest łatwo, sił zaczyna już ubywać, a wody to już nie mam, wschód słońca wita nas na Jasieniu, kolejna piękna chwila. Teraz kierunek Mogielica, chociaż tak fajnie już mi się nie biegnie, co innego Andrzej, zaczyna przyspieszać, chwilę się próbuję za nim utrzymać, ale daję sobie spokój, bez wody długo takim tempem nie pociągnę, Kamil i Marek również odpuszczają pogoń. Liczymy tylko, że obsługa na polanie pod Mogielicą będzie miała wodę. Bardzo dłuży mi się ten fragment, kręci mi się w głowie i bardzo chcę się pić. W końcu docieramy na punkt, stąd już tylko 25 km do mety, takie dłuższe wybieganie, tylko sił już mało. Na nasze i pewnie nie tylko nasze szczęście dostajemy trochę wody. Do tego to prowadzącego mamy 38 minut straty, nie to żebym chciał i miał z czego gonić, ale pozytywnie wpływa to na morale. Trawersujemy Mogielicę i zbiegamy do Słopnic, przed nami najmniej przyjemna część trasy, asfalt, asfalt, asfalt, przerywany czasami jakąś polną ścieżką.
Słońce coraz mocniej operuje, cieszę się, że nie będę tutaj za kilka godzin, gdy najmocniej będzie grzało. Wspomniane asfalty dłużą się bardzo, w zasadzie to sytuację mamy dość klarowną, do przodu się już raczej nie przesuniemy, za nami też nikogo nie widać, więc trzeba po prostu skupić się na jak najszybszym skończeniu tej nierównej walki. Trasa w większości prowadzi już z górki, bardziej niż na patrzeniu na mapę koncentruję się na okolicznościach przyrody, fajna nagroda na koniec. Ostatni punkt trochę nas przytrzymał, wybieramy, patrząc teraz, dziwny wariant polegający na chodzeniu po krzakach i pokrzywach i trawersowaniu górki, a można było obiec na około. W końcu podbijamy ostatni punkt, zostało 10 km do mety i mamy godzinę i jedenaście minut, żeby złamać 15 godzin. Asfalty dalej nam towarzyszą, ale nawet biegnie się fajnie, Marek zostaje trochę, ale w sumie to się nie dziwię, skoro tydzień wcześniej przebiegł maraton w nieco ponad 3 godziny, to musiał to kiedyś odczuć. Odliczam już ostatnie kilometry, zakręty, w końcu po 14 godzinach i 48 minut meldujemy się w Limanowej, zajmujemy 5 miejsce, dla Kamila był to pierwszy Kierat, dla mnie kolejny najlepszy, ale coraz trudniej już przychodzi każdy progres, a co ważniejsze sprawdzian przed Rzeźnikiem wypadł świetnie. Jest mocno zmęczony, dużo sił to kosztowało, zwłaszcza pokonywanie powalonych drzew, wydaje mi się, że był to chyba najtrudniejszy z dotychczasowych startów, tym bardziej zasłużyliśmy na piwo, mimo że jest dopiero 9 rano.

wtorek, 29 kwietnia 2014

Nowy sezon czas zacząć

Późno ten sezon biegowy rozpoczynam, ostatnie ultra biegłem z końcem września i trochę mi już tego brakowało. Beskidzka 160 na ratę, którą rok temu wygrałem, tym razem startowała z Goleszowa, edycja jesienna z zeszłego roku stała się wiosenną w tym. Rozpoczynamy w sobotę o 5.00, jest rześko, z nieba sączy się deszcz, który będzie towarzyszył przez sporą część trasy. Początek to szybki zbieg po asfalcie z Góry Chełm i dalej podbieg na Małą i Wielką Czantorię. Trzymam się na końcu kilkuosobowej grupy, która nadaje tempo. Staram się nie zmęczyć na początku i uważam przede wszystkim na kolano, tydzień wcześniej ledwo skończyłem 30 paro km trening i obawiałem się czy wytrzyma całą trasę. Poza tym na Soszowie po kilkunastu kilometrach trasy się rozchodziły, krótka wracała do Goleszowa, a długa miała jeszcze trochę do zrobienia, także liczyłem, że z tych co tak gnają z przodu wybierze krótszą trasę, więc tym bardziej nie było sensu trzymać się ich za wszelką cenę. Podbieg na Czantorię minął dość sprawnie, miejscami jest sporo błota i ślisko, w sumie fajnie, że pada, bo przynajmniej się nie grzeję. Z Czantorii zbieg po milionach kamieni w stronę Soszowa, gdzie zlokalizowano pierwszy punkt kontrolny. Zastanawiałem się czy nie wybrać krótszej trasy, bo trochę czułem kolano, ale gdy okazało się, że przede mną tylko dwie osoby wybrały długą trasę, to jakoś mi przeszło. Dalej błoto, błoto, podążam czerwonym szlakiem na Kubalonkę, dookoła ptaki śpiewają, nawet jakaś spłoszona sarna przemknęła, zieleń coraz intensywniejsza. Wiosna pełną gębą.
fot. Rafał Brzózka
Biegnie się coraz fajniej, do tego siadł mi garmin, więc nie mam możliwości kontrolowania tempa i w sumie to bardzo dobrze, pozostaje zabawa bez jakiegoś spinania się. Na kolejny punkt na przełęczy Szarcula docieram jako drugi, także ktoś się zgubił. Chwilę przede mną jest Maciek Więcek, także jak się okazuje tempo nie jest najgorsze. Biorę trochę jedzenia, uzupełniam wodę i kierunek Barania Góra. W okolicy Baraniej błota było trochę więcej, nawet sporo więcej, do tego dmucha i robi się zimniej, ubieram kurtkę, bo zaczynam marznąć, do tego tempo trochę siada, znów jestem głodny, a większość jedzenia już zjadłem. Wciągam kolejny żel, ale nie dobrze mi się robi. Do tego gubię trasę, skręcam jakieś 500 m za wcześnie i spadam za bardzo w dół. Telefon do organizatora utwierdza mnie w przekonaniu, że trochę zawaliłem, trzeba wracać z powrotem na grań. Widzę więcej śladów, więc ktoś mnie już wyprzedził. Ale niedługo doganiam dwójkę zawodników, Wojtek Probst i Tomek Kołder. Jak się okazało to pokonaliśmy razem ostatnie 30 km trasy. Ultra to zazwyczaj samotność, ale fajnie jest też w grupie, zwłaszcza jak biegnie się podobnym tempem, sporo rozmawiamy, żartujemy, nawet jakoś specjalnie nie ciśniemy. Czas i kilometry lecą całkiem szybko, Salmopol, Orłowa i jesteśmy w Ustroniu. Maciek był tu jakieś 8 minut wcześniej, ale nie mamy specjalnie ochoty go gonić.
fot. Rafał Brzózka
Zostało jakieś 16-17 km do mety i ponowne podejście na Czantorię. Tym razem idzie dużo trudniej, zmęczenie robi swoje, poza tym  z tej strony jest trochę stromiej. Pogoda niestety się poprawia i robi się coraz cieplej, za to pojawiają się też piękne widoki. Męczymy się chwilę z Czantorią, ale w końcu puszcza i zbiegamy w stronę ostatniej przeszkody zwanej Wyrgórą. Do tego jest bardzo błotniście, przed nami tą trasę pokonało ponad 100 nóg z trasy krótkiej, momentami buty chcą zostać w tej brei. Wracają do Wyrgóry to stary kamieniołom, na szczyt którego wije się wąska i błotnista ścieżka, miejscami idę na czworakach, widok z góry rekompensuje trudy wejścia, ale i tak mi się ten fragment bardzo podobał. Nie mogę tego powiedzieć o asfaltowej końcówce, zwłaszcza o 2 km podbiegu do mety. To mi się wyjątkowo nie podoba. Wojtek odrywa się od nas, ale jak ktoś biega maraton w 2:40, to nic dziwnego. Kończymy razem z Tomkiem na 3 miejscu, czas 10:14, 8 minut za zwycięzcą. Sama impreza bardzo udana, organizatorzy spisali się świetnie, trasa zwłaszcza w tych warunkach była wymagająca. Podobało mi się i wynik też fajny jak na początek sezonu, kolano wytrzymało, co dobrze wróży. Czas się zabrać, za porządne treningi, bo jakoś w marcu i kwietniu, to nie bardzo mi to wychodziło:)

poniedziałek, 17 lutego 2014

Wczasy na Mazurach.

Nie były to tak do końca wczasy, bo trochę sił nas to kosztowało i nie zawsze było miło i przyjemnie, ale okoliczności przyrody były cudne i choćby dla tych widoków warto było wystartować w Rajdzie Zimowym 360 stopni, z bazą w małej wiosce Gawliki Wielkie nad jeziorem Gawlik. Na starcie trasy długiej liczącej ok 430 km 9 ekip, w tym nasz Tetrahedron. Pogoda była wyjątkowo łaskawa w tym roku, sporo słońca, ok -5/6 stopni na starcie, z każdym dniem miało być cieplej, śniegu po kostki, ale dobrze, że w ogóle był.
Jurek, Konrad, Piotrek i Magda, na starcie to wszyscy są zadowoleni:)
Zaczynamy na rowerze by szybko dotrzeć do Folwarku Łękuk, świetne miejsce na wypoczynek, do tego z banią ruską na jeziorze, korzystaliśmy po rajdzie i kąpiel w przeręblu to jest to :). Jednak mowy o wypoczynku nie mogło być. Wychodzimy na ok 25 km trekking, głównie wiodący wśród okolicznych pól. Trochę biegamy, sporo idziemy na azymut, ogólnie bez jakiegoś większego ciśnienia, jemy, pijemy, żartujemy, jak na wczasach. Słońce świeci, telefony nie dzwonią, cisza i spokój, chwilo trwaj. Kolejny etap to 65 km rowerem, głównie po asfaltach bądź leśnych drogach, trzeba było mieć trochę szczęścia w wyborze wariantu, bo nie wszystkie drogi były przejezdne, ale obyło się bez większych problemów. Po drodze czekało nas zadanie specjalne, podejście i zjazd z wieży widokowej. Staraliśmy się trochę przycisnąć na rowerze przed ZS, bo organizator zapowiadał, że nie będzie zbyt wielu stanowisk, a czekać kilkadziesiąt minut i marznąć nam się nie uśmiechało.
Zadanie poszło dość sprawnie, do tego dogoniliśmy ekipę z Czech, co trochę podniosło nam morale. Na rowerach udaliśmy się w dalszą drogę do Orzysza, gdzie zlokalizowano kolejny przepak. Rower na tym etapie był dość szybki, po drodze wraz z Czechami szukaliśmy przez ok. 10 minut punktu, który ktoś zwinął i drugie tyle straciliśmy na naprawę łańcucha, który Jurek zerwał w swoim rowerze. Póki co szło nam całkiem dobrze, ale to było tak naprawdę dopiero 100 km za nami, chociaż w czasie znacznie wyprzedzającym nasze założenia. Kolejny 50 km etap narciarski składający się z dwóch odcinków na mapie do bno, mówiąc delikatnie nam nie wyszedł. Na początku nie mogłem się wstrzelić w mapę, w efekcie czego wylądowaliśmy znacznie dalej niż tam, gdzie planowaliśmy wejść w mapę bno. Nie zabraliśmy na ten odcinek butów biegowych, co też było błędem, bo sporo fragmentów trasy szybciej można było pokonać biegnąc niż na siłę jeżdżąc na nartach. Tempo też nieco siadło, etap kończyliśmy nad ranem i chyba tym można wytłumaczyć błędy w końcówce, wychodząc z ostatniego punktu mieliśmy kierować się na zachód, po czym po kilku minutach uświadamiamy sobie, że idziemy zupełnie w przeciwną stronę. Zawracamy obierając poprawny kierunek, po czym po chwili znowu idziemy na wschód, czyli nie tam gdzie trzeba. Trochę nas zamroczyło. Dużo straciliśmy na tym etapie, ale zabawa dopiero miała się zacząć.
fot. Łukasz Utko
Czekał na nas najdłuższy 95 km etap rowerowy, dla mnie najfajniejszy etap na całym rajdzie, w większości prowadzący po zaśnieżonych drogach wśród mazurskich pól i łąk, po drodze dotarliśmy nawet do wyciągu narciarskiego, do tego w mocno świecącym słońcu. Czasami rower trzeba było nosić, ale etap ten dał mi bardzo dużo radości i frajdy z jazdy, chyba każdy z nas miał sporo zabawy. W trakcie etapu organizator przygotował jeszcze perfidne zadanie polegające na eksploracji bunkrów, na początek trzeba było zmieścić się w otwór o wymiarach ekranu komputerowego, a później łatwo też nie było, ale zabawa super oraz jeszcze fajniejszy most linowy na ruinach wiaduktu w Kruklankach, padło tam sporo niecenzuralnych słów pod adresem orgów i chwilę to zajęło, ale też było fajnie. A wyglądało to tak:
fot. Łukasz Utko
Zaczęła się druga gwiaździsta noc gdy docieramy do kolejnego przepaku mieszczącego się na terenie Republiki Ściborskiej, miejsca dość oryginalnego. Darek, właściciel tego przybytku ma pod opieką 50 psów husky i malamutów, do tego sam startuje w wyścigach psich zaprzęgów. Jak nam opowiadał, że w ciągu dwóch dni pokonał z psami w Norwegii 500 km, to coraz większy uśmiech pojawiał mi się na twarzy. Czuję, że odnalazłbym się w tym środowisku, pogadam ze swoim psem, co on na to :) Samopoczucie mamy dość dobre, spać nam się nie chce, więc po zjedzeniu pomidorowej wychodzimy na trekking, poprzedzony krótkim odcinkiem psich zaprzęgów. Zabawa była przednia, mimo, że leżałem po drodze, to sama jazda daje dużo emocji, psiaki były cudne, szkoda że tak krótko to trwało. Do tego podczas zakończenia rajdu dostaliśmy specjalną nagrodę za podejście do psów, no ale jak trzech z nas ma psy, a Magda kota, to nie mogło być inaczej :)
fot. Aleksander Jasik
Trekking szedł nam bardzo sprawnie, aż do czasu gdy trafiliśmy na punkt, który jakiś kretyn zwinął, po rozmowach telefonicznych z orgami, którzy sugerowali, żeby jednak poszukać punktu, chociaż byłem pewny, że jesteśmy w dobrym miejscu, ale że nikt nie zgłaszał wcześniej jego braku, to przeczesaliśmy teren dokładnie, aż Magda znalazła sznurek od perforatora. Szkoda tylko, że uciekło tu 40 minut. Bardzo ciekawym rozwiązaniem, wprowadzonym w takiej skali chyba po raz pierwszy w Polsce, była możliwość śledzenia naszych poczynań on-line, co było fajne z punktu widzenia kibiców, a nam dawało gwarancję, jak w powyższym przypadku, że mieliśmy zaliczony PK. Po trekkingu trafiamy ponownie na przepak, gdzie po krótkiej dyskusji idziemy spać, ścierały się dwie opcje 30 czy 40 minut, zwyciężyła ta druga. Przed świtem wychodzimy na przedostatni 80 km odcinek rowerowy, naszym celem ponownie Folwark Łękuk, ale droga tam daleka. Do tego po raz pierwszy na tym rajdzie robi się nam zimno, słońca nie ma, dookoła szaro buro, w tle szumią wiatraki z pobliskiej farmy przez którą przejeżdżamy, zatrzymujemy się na chwilę w sklepie licząc na kawę, ale pani zepsuł się czajnik. Na szczęście po jakimś czasie robi się nieco cieplej, dwie doby już za nami, ciekawe ile jeszcze to zajmie? Pokonujemy kolejne kilometry wśród uroczych mazurskich krajobrazów, drogi w tej części jakby mniej odśnieżone, bo sporo noszenia, albo nasze warianty zbyt optymistyczne. Ale było też przyjemnie, w ogóle rower na tych zawodach podobał mi się najbardziej, chyba po raz pierwszy w historii moich startów. Docieramy w końcu na przepak, bierzemy biegówki i ruszamy na 60 km odcinek narciarski po Puszczy Boreckiej, mądrzejsi o poprzednie doświadczenia zabieramy też buty biegowe.

Zaczyna się trzecia noc. Etap idzie nam bardzo dobrze i bezbłędnie, szybko zaliczamy kolejne punkty, przegryzamy sardynki ananasem, sporo odcinków pokonujemy na nartach, śnieg jest bardziej zlodowaciały niż poprzednio i narty dostają fajnego poślizgu. Widzimy, że któryś zespół pokonywał te odcinki łyżwą i to chyba była dobra metoda na tą trasę. Dzięki wspomnianemu wcześniej urządzeniu gps dowiadujemy się, że szybko zbliżamy się do Ukraińców, nie napiszę, że wstępują w nas nowe siły, bo tych już zbyt wiele nie mamy, ale jakoś lepiej koncentrujemy się na tym co robimy, a przede wszystkim unikamy błędów. Końcówka trasy to ok 10 km odcinek po drodze, na który zmieniamy buty, co nie jest takie proste, bo stopy mi tak napuchły, że ciężko je do nich zmieścić, do tego moje stopy są w dość kiepskim stanie, co nie gwarantuje dobrego tempa, co więcej przez naszą pogoń odwodniłem się i niewiele jadłem, bo szkoda było się zatrzymywać, co niestety daje o sobie teraz znać. Piotrek bierze mnie na hol, narty oddaję Magdzie i Jurkowi, do tego wmuszają we mnie trochę jedzenia. Pomału mi przechodzi, w międzyczasie mijamy Ukraińców, który się trochę pogubili w końcówce. No to szykuje nam się ściganie na sam koniec, a nie można było tak na luzie dojechać do mety? Do tego ich zespół ma 30 minut kary, więc musimy to spokojnie i dobrze rozegrać. Etap łyżwiarski został odwołany, więc zostaje nam już tylko albo aż 23 km do mety na rowerze. Ale to nie był prosty odcinek. Od jakiegoś czasu pada deszcz, który na drodze zamarza, przez co robi się bardzo ślisko, nie było łyżew na jeziorze, to jest jazda figurowa na drodze, co chwilę ktoś z nas leży. Do tego coraz bardziej chce się spać, to już prawie 68 godzin na trasie. Jeździmy od rowu do rowu, Piotrek śpiewa, żeby nie zasnąć, do tego mózg też dokłada swoje, co jakiś czas nagle na środku drogi wyrasta przede mną filar mostu w który wjeżdżam, po czym wszystko się nagle rozpryskuje, a ja się budzę i jadę dalej. Dobrze, że nikt odłamkiem nie dostał. Chwilę szukamy ostatniego punktu, Ukraińcy też, opuszczają go parę minut przed nami, a więc powinno się udać. Ostatnie kilometry na pełnej koncentracji, o ile o czymś takim można mówić po prawie trzech dobach na trasie, jesteśmy 12 minut za Ukraińcami, zajmujemy 5 miejsce. Zmęczenie jest ogromne, ale pojawia się też uśmiech na twarzy. Po raz drugi z rzędu kończymy rajd zimowy. Mogło być lepiej, ale nie wszystko nam poszło tak jak chcieliśmy, ale sporo też się nauczyliśmy i będzie nad czym pracować na przyszły rok. Impreza była świetna, bardzo fajna atmosfera, Mazury zimą wyglądają wspaniale. Idziemy spać a potem do bani :)