Wstyd się przyznać, że jako mieszkaniec Jury
nigdy wcześniej nie pokonałem całego Szlaku Orlich Gniazd, chociaż jego znaczne
fragmenty znam dość dobrze. Całe szczęście, że możliwość pokonania prawie całej
trasy pojawiła się podczas Transjury. Ot, taka piesza wycieczka z Częstochowy
do Krakowa na dystansie nieco ponad 160 km. Nie wiele brakowało, a w ogóle bym
nie wystartował, po godzinie oczekiwania na PKS w Olkuszu chciałem dać sobie
nawet spokój ze startem. Tu wielkie ukłony dla Magdy i Piotrka, którzy dostarczyli
mnie na start. Punktualnie o 21.00 ruszamy, rzut oka na pozostałych
uczestników, kilka znajomych twarzy, ale większość zawitała na imprezę z
asfaltu, tak to przynajmniej oceniłem po butach jakie mieli. Pierwsze kilometry
szybkie, krajobrazowo nieszczególne. Aha, idea imprezy polegała na tym, że na
trasie były rozstawione punkty kontrolne, na których mieliśmy się meldować, co
więcej lokalizacje były nieznane. Wracając do biegu, bo w nocy jeszcze biegłem,
w okolicy Złotego Potoku dochodzi mnie Gaweł, z którym jak się okazało
przemierzę całą trasę aż do mety. Noc mija spokojnie, przez dłuższy czas nie
możemy się oderwać od dwóch asfaltowych zawodników, którzy szczere mówiąc byli
trochę męczącym towarzystwem. Nie to żebym miał coś przeciwko bieganiu po asfalcie,
ale teksty w stylu " czemu kurwa musimy iść szlakiem po mokrej trawie,
skoro obok jest droga" trochę osłabiają. W sumie to wysłuchaliśmy jeszcze kilku ciekawych historii. Co ciekawe panowie nawigowali na
opis, mapy w rękach to raczej nie mieli. W końcu odbiegają od nas i nasze uszy
mogą nacieszyć się ciszą nocnego lasu. Świt wita nas w okolicy Mirowa i
Bobolic. Odbudowany zamek w Bobolicach robi o poranku całkiem miłe wrażenie.
Tempo trochę siada, w okolicy Góry Zborów dopada mnie senność, trochę się to za
mną ciągnie, do czasu aż zaczęliśmy biec. Zaliczamy kolejne punkty, posilając
się na nich tym, co przygotował organizator. Wszystko szło fajnie, aż do okolic
Pilicy, gdzie jeden z mijanych uczestników uświadomił nas, że ominęliśmy jeden
PK, w dodatku prawie na samym początku tj, w Olsztynie. O tym, że nie szedłem
wtedy po szlaku to wiedziałem, na jakieś 500 m szlak opuszczał główną drogę, po
czym w centrum Olsztyna na nią wracał. Odbicia szlaku po prostu nie znalazłem,
dlatego poszedłem dalej. Nie byłem w tym zresztą osamotniony.
fot. Tomek Krawczyk
Jesteśmy teraz na 80 km, punkt był w okolicy 25.
Psycha siada mocno, za brak punktu wg regulaminu grozi dyskwalifikacja. Mnie
się odechciało wtedy iść, Gaweł też nie wyglądał na zadowolonego z faktu
pominięcia punktu. Decydujemy kontynuować imprezę, ale tempo jest już dość
słabe. 80 km zrobiliśmy w 12 godzin, na kolejne 80 potrzeba nam było aż 18.
Idziemy dalej, ale robimy coraz więcej przerw, w sumie to nawet na nie czekam,
bo za każdym razem Gaweł wyjmuje coś smakowitego z plecaka. Zastanawiam się ile
on tego jeszcze ma :) W zasadzie do Olkusza było jeszcze jako tako, później
już w ogóle nie biegliśmy. Mięśnie było ok, stopy trochę protestowały, ale
przede wszystkim brakowało chęci.
fot. Tomek Krawczyk
W Sułoszowej jemy hamburgera na przystanku
autobusowym, na chwilę powoduje to przypływ energii, ale tylko na chwilę.
Zaczyna się druga noc. Szlak w Dolinie Prądnika ma to do siebie, że aż do
Ojcowa idzie góra - dół, góra - dół. Chyba był to najtrudniejszy etap na trasie. Poziom
motywacji równa się zero. Do tego chce się bardzo spać. Idziemy 10 minut, siadamy
na drodze i zasypiamy na 2-3 minuty, i tak w kółko. W sumie nie wiem czy to
jest w jakiś sposób udowodnione, ale po kilku takich power napach senność mija.
Do tego przypominam sobie, że w telefonie mam odtwarzacz mp3. Piosenki Pidżamy
Porno i Dżemu w dużym stopniu skróciły męczarnie w końcówce. Przynajmniej
się człowiek obudził jak zaczął śpiewać. W każdym razie na każdą kolejną
imprezę biorę mp3. Końcówka dłuży się bardzo. W Giebułtowie wita nas napis na
cześć Maćka Więcka, który zdradza tajemnicę jego zwycięstw. Maciek po prostu
spieszył się na grilla i dlatego wygrał:) Po 30.14 h meldujemy się na mecie,
wynik co tu dużo mówić rozczarowuje, chyba po raz pierwszy nie mam satysfakcji
z ukończenia trasy. Zbyt wiele rzeczy nie zagrało przed i w trakcie. Szkoda.
Trochę fotek z imprezy, które wykonał Tomek
znajduje się tutaj.
Gratulacje podtrzymuje, napierać 30h z czego 18 bez woli walki to trudniejsze niż 12 z chęcią ścigania.
OdpowiedzUsuńDzięki :) dobre spostrzeżenie, podbudowałeś mnie tym trochę :)
OdpowiedzUsuń